Moja refleksja na dziś i w ogóle, życiowa:
o wiele łatwiej coś zepsuć, niż naprawić.
To jest i bolesne, i przez to mądre. Gdyby łatwiej było naprawiać niż psuć, bylibyśmy nieograniczeni. Nie znalibyśmy pewnie smaku porażki, nie byłoby zła. A gdyby nie było zła, to wiadomo, nie wiedzielibyśmy, czym jest dobro. Co nie zmienia faktu, że to okrutne. Jak łatwo nabrać złego nawyku dlatego, że nam coś niby daje. NO OK, może nam daje, ale komuś innemu szkodzi. Albo tylko pozornie daje, jak np używki. A potem jak ciężko uwolnić się od uzależnienia… I nie mówię tu już o samych używkach, każda taka rzecz może się stać nałogiem. Można być nałogowym leniem, egocentrykiem, złodziejem, nałogowo mijać się z prawdą, zachowywać się impulsywnie i ściągać na sprawdzianach. To wszystko niszczy, nie tylko tych, których się okłamie czy wykorzysta w inny sposób, ale przede wszystkim tego, kto to robi. A jeśli ktoś już przejdzie tę granicę, jeśli już mu się z tym zrobi dobrze, nie będzie mu to przeszkadzać, a co dopiero, żeby chciał to zmienić… Taki człowiek… Jest już stracony. Nigdy już nie będzie miał szansy dać sobie z tym rady, chyba, że zdarzy się coś, co mu o tym przypomni.
Czasem mam wrażenie, że życie tylko na tym polega, by starać się nie poddać, by ciągle walczyć, pracować nad sobą, by w tej bardzo trudnej walce chcieć i robić tak, by zgadzać się z samym sobą. Nie jestem praktykującą i zbytnio wierzącą katoliczką, ale… Czyż takie myślenie nie jest bardzo pobożne, jakkolwiek mija się z pojęciem Boga? Bo to ja mam być porządnym człowiekiem, trzymać się 10, no dobra,, od czwartego wzwyż przykazań, a to, czy Bóg jest, czy nie, to inna kwestia. Dekalog to dobryprzewodnik życiowy. Tak jak słowa znane z serialu "Dom": "Żyj tak, aby nikt przez ciebie nie płakał". Piękne, tylko… Jak? Jak to osiągnąć? Jedyna odpowiedź jaką znam brzmi: walką. Ciągłą walką, ciągłym staraniem się, by postąpić dobrze, by nie zboczyć ze swojej drogi. By naprawiać jak najwięcej, psując najmniej. Ale to jest trudne. Bardzo trudne. Co, jeśli nic z tego nie wychodzi? Jak od tego wytchnąć, skoro każda chwila wytchnienia, to cofnięcie się w tej walce o krok, ustąpienie pola temu złemu?
W odpowiedzi na posta kolegi Michała Dzienisowicza (który ukazał się na jego profilu na fb rok temu) oraz ulegając namowom i uznawszy, że faktycznie jest to ciekawy temat na wypowiedź, dokonam porównania specjałów z Tynieckiej z tymi serwowanymi w restauracji Stołówka przy Placu Przemysława 9 w Owińskach. Mój tekst nie będzie jednak tak entuzjastyczny, bo jako Polka bardzo lubię sobie ponarzekać i pokrytykować co się da. I ciekawe kto przeczyta tę recenzję od początku do końca, bo mało to tego nie będzie. 🙂
Po pierwsze: kolego Michale, co wy tam za cuda niewidy spożywać możecie! Feta, sałatka grecka, pesto, pierogi… tych słów w Owińskach nie słyszałam nigdy w połączeniu z wyrazem stołówka. Tutaj najbardziej zagraniczne danie to zupa neapolitańska, czyli po prostu warzywna bez mięsa, a za to ugotowana z serem topionym albo może żółtym, całkiem zresztą smaczna. Zwykle króluje przaśny i do bólu zwyczajny żółty ser, parówy i kiełbasa śląska. Najbardziej luksusowo brzmią może polędwica i parówki delikatesowe, czyli po prostu cienkie. Pierogi to były w ciągu mojego w sumie 12-letniego, aczkolwiek przerywanego doświadczenia z obiadami podane tylko raz – w bieżącym roku, 1 kwietnia na tzw. drzwiach otwartych. Wspomniany w powyższych komentarzach gulasz faktycznie jest do tej pory pyszny, ale wszystko dobrze, dopóki nie podadzą go z rozciapaną i rozwodnioną ziemniakową babrą. Wspomniana babra w postaci mniej lub bardziej wodnistej lub zmieszanej z jakimś tłuszczem chyba to tutaj codzienność. Pyrki w całości trafiają się rzadko, bo szybciej stygną. Za to co czwartek [mawiało się, że dlatego, że wtedy jada na stołówce wielu nauczycieli] obiadki są zawsze zacne: schaboszczak, pieczeń, na którą nie wiem czemu tak niektórzy narzekali, bo tłuszczu w niej prawie nie było, filet z kurczaczka… Na wszelkie pochwały moim zdaniem skromnym zasługują też pałki z kurczaka i sos z nimi podawany. Mięsko chudziutkie i łatwo odchodzące od kości, co się bardzo liczy, bo nie ukrywajmy, łatwiej po prostu poradzić sobie nie widząc z takim mięsem, skórka smacznie przyprawiona i chrupiąca nawet. No i te surówki: pycha, zawsze. Co do zup… No cóż, zwyczajowy rosół, który jest powszechnie uznawany za smaczny i godny uwagi tutaj, że się tak wyrażę nieładnie, dupy nie urywa. Wodnisty, słabo przyprawiony i mało w nim makaronu. Do innych zup nie mam większych obiekcji, poza osobistą niechęcią do niektórych. A apropo makaronu to jaka to duża szkoda, że dają go niezbyt często. I jaka druga szkoda, że gdy nastanie ten dzień, w którym zrobią makaron zapiekany z warzywami, to nie potrafią go przyrządzić. Zwykle są to posklejane serem bryłki, poza tym makaron luzem i do tego jakieś kawałki warzyw. Gotowanych. Jakoś to nie do końca współgra.
Na osobną wzmiankę tutaj moim zdaniem zasługuje zestaw-upiór, który zazwyczaj podawany był w weekendy, ale kilka razy [o zgrozo!] również w poniedziałek, a mianowicie grochówka i kaszka manna, chyba nawet na mleku ze sztucznym sokiem/sosem truskawkowym. Raz spróbowałam spożyć ten obiad w całości. O-Hy-da! Połączenie tych dwóch potraw to jakieś nieporozumienie. I na tę kaszkę też słyszałam narzekania i sama, przyznam się szczerze, również je produkowałam. Bo co, to ma być danie obiadowe? Jakby to tak dali na śniadanie, to byłabym wniebowzięta, ale na obiad to by się człowiek spodziewał czegoś konkretnego, no nie?
Kolejny temat rzeka to śniadania. W związku z ogólnym niezadowoleniem z częstego pojawiania się zup mlecznych, rada internatu wywalczyła to, żeby można było wybrać między rzeczonymi zupami a czymś innym – serem żółtym czy szynką, co tam kuchnia zarzuci. I co? Ano to, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pyszne zupki ustąpiły częstotliwością pojawień się kulkom czekoladowym, oponkom oblepionym pseudo miodem i płatkom kukurydzianym. No faktycznie, bardzo zdrowy i pożywny posiłek. A mnie osobiście w tym boli to, że widocznie umowa z radą internatu alternatyw do tych płatków nie obejmowała. Po co zresztą, skoro ludzie je lubią.
W kwestii drugich śniadań nie mam wiele do powiedzenia: po prostu staram się unikać tych nie wiedzieć czemu dziwnie zajeżdżających bułek, które zbyt często są z masłem i nieśmiertelnych, zawsze obecnych jabłek. Co innego kiedy nadchodzi wielkie święto i dadzą rogale. Ooo, wtedy to zupełnie inna rozmowa. Tylko czemu do jasnej cholery te rogale są zawsze z jakimś rzadkim, lepkim i o wiele za słodkim dżemem?!
Obiady omówiłam na początku, przejdę więc do podwieczorków. I tu uwaga uwaga: nie mam się do czego przyczepić, naprawdę. Za to inni mają. Choćby taki drobny fakt, że dokładnie we wtorek w tym tygodniu dostałam na własność podwieczorek całej grupy, czyli 6 jogurtów o czymś świadczy. Może tym razem po prostu o tym, że po całym popołudniu na dworze i żarełku z grilla zamiast kolacji nikt nie miał ochoty na nie spojrzeć, ale fakt faktem pozostaje. Zawsze przygarniam chętnie niechciane jogurty, soczki i owoce I dlatego zabolało mnie marnotrawstwo opisane przez kolegę Denisa. Jak można wyrzucać coś takiego do kosza?! Jak w ogóle można wyrzucać jedzenie zdatne do użytku?!
A teraz kolacje: ach te kolacje… Zwykle są to posiłki dość monotonne. Najczęściej króluje szynka, ale różnych rodzajów i z różnymi dodatkami. Ostatnio panie w kuchni czy też może ktoś u góry ukochał sobie paprykę. A gdzie pomidor! A gdzie zielony ogórek! Jak chodzi o dodatki, to zwykle jest to żółty ser, rzadziej jajeczko gotowane, a dni, w których pojawia się sałatka ryżowa zdarzają się o wiele zbyt rzadko. O wiele. Bywało też, oczywiście też z bardzo małą częstotliwością, że dali sałatkę gyros. Dawniej była też sałatka warzywna… I jajecznica… Osobiście nie zauważyłam tego nigdy, ale mówi się, że zagęszczano ją mąką. Mówi się też, że z kolei mleko rozcieńcza się tu wodą, żeby więcej było. A to to akurat prawdopodobne wielce mi się wydaje.
Ogólnie ujmując to muszę przyznać, że ostatnio się zaczęli starać jednak trochę dogodzić jedzącym, pojawiają się nowe potrawy jak np wyżej wspomniane sałatki, a inne, jak mortadela, parówki zapiekane z serem odeszły do przeszłości. Szkoda zdaniem wielu, że to samo nie spotkało grubej parówy, która z mięsem wspólnego wiele nie ma, a mimo tych wszystkich przepisów, regulacji nakazujących np. niepodawania na stołówce dań smażonych więcej niż dwa razy w tygodniu nadal dość często jest jedyną rzeczą, którą można dostać na poniedziałkową kolację.
Mimo tych wszystkich rzeczy, które tutaj wytykam to, kurde, lubię tutaj się żywić. Zawsze podchodząc do okienka proszę o dużo, dużo dużo drugiego dania, czasem poza tym jeszcze sobie z przyjemnością skonsumuję na dokładkę talerzysko zupy. Jest naprawdę mało takich rzeczy, których nie ruszę, bo ja wybredny człowiek nie jestem, pomarudzę, ponarzekam, ale jak dają, to bierę i jest dobrze. W końcu je się po to, by żyć, a nie odwrotnie. Jednak tak wysokiej oceny jak kolega Michał tej kuchni dać nie mogę, no sorry. Świeże pieczywo np. to tylko przy sprzyjających warunkach, kiedy nie ma szefowej, tak to zawsze takie z poprzedniego dnia niestety. 🙁 Masła zwanego też betonem lub asfaltem, choć to nieco przestarzałe określenia, bo teraz już nie jest zamarznięte na kamień jak na lekarstwo, ledwo dwie skiby się posmaruje pod warunkiem, że nie jest zbyt miękkie. Herbata zwykle jest jadalna, ale bywa, że jest to woda o posmaku herbacianym, do tego nawet bez tych jadłospisowych cytryny i miodu. No właśnie, bo też piszą to o niej przy każdym posiłku, że z miodem i cytryną, a tak naprawdę różnie z tym bywa. Ale ogólnie, to bym nawet dała jakieś 7 na 10 od siebie kuchni tej szkoły.
A jak się komu nie podoba co tu piszę, to nic nie poradzę. Tak jest i tak było. W końcu i złe strony ujmuję, i dobre też. I nie wyrażam tylko swoich własnych opinii, ale też innych osób. Ponadto chcę podkreślić, że mimo wszystko jest to tekst o charakterze satyrycznym, napisany po to, by bawić a nie obrażać kogokolwiek.
Sądzę, że kojarzycie film "Love story". Nie wiem, jak szeroko znany jest fakt, że człowiek, który napisał do niego scenariusz, jest również autorem książeczki o tym samym tytule i treści zresztą też, wydanej parę miesięcy przed premierą filmu. Pewnie dość szeroko. Ciekawe jak dobrze jest znany fakt, że opowieść ta ma drugą część, przypuszczam, że jednak trochę mniej. Mi tu jednak chodzi o trochę inną kwestię. MIanowicie kojarzy pewnie dobrych paru czytelników książkę "Jesienna Miłość" oraz film "Szkoła uczuć", który jest jej adaptacją, tak, adaptacją, nie ekranizacją. Że tak zacytuję jakże wiarygodne, ale jednak w tym wypadku prawdomówne źródło, jakim jest wikipedia.pl: "Adaptacja filmowa (łac. adaptatio – przystosowanie) – rozumiana jest jako obróbka materiału, najczęściej literackiego, choć także przedstawienia teatralnego lub słuchowiska radiowego, przeznaczonego do sfilmowania. W praktyce jednak adaptacja filmowa często wykracza poza tę definicję, poszerzając lub nawet zupełnie zmieniając kontekst dzieła." Natomiast, jak czytamy dalej w tym samym artykule "W odróżnieniu od adaptacji, ekranizacja filmowa jest wiernym pod względem treści i formy przeniesieniem dzieła na ekran filmowy, a pojęcia te nie powinny być stosowane wymiennie". Jeśli ktoś z Was będzie je stosował wymiennie, to lojalnie ostrzegam, że będę zwracać na to bezlitośnie uwagę. Wracając do "Szkoły uczuć" i "Jesiennej miłości", choć chyba jednak bardziej do tej książki: serio? Przecież to jest druga "Love story". No bo cóż my tu mamy: chłopak z perspektywami na sporą karierę, syn, a jakże, chyba najbogatszego, a na pewno bardzo wpływowego człowieka w mieście i poza nim również spotyka szarą, niepozorną myszkę, a nawet lepiej, bo jeszcze chyba niezbyt lubianą przez rówieśników. Różni ich wszystko, zainteresowania, podejście do życia i ludzi. A jednak w końcu mimo oporów i początkowej niechęci oczywiście wkrótce są już w związku. I są szczęśliwi i kochają się jak aniołki aż do chwili gdy to okazuje się… Kuźwa mać, dokładnie to samo co w "Love story", hura! No i w tym momencie rodzi się pytanie: czy to plagiat, czy po prostu kolejne wykorzystanie tego samego, znanego wszystkim tak, że już chyba archetypicznego schematu? Odkrycia, żę coś tu śmierdzi dokonałam osobiście, w szóstej chyba klasie kiedy na jakiejś religii oglądaliśmy właśnie "Szkołę uczuć". Już wtedy pomyślałam sobie "nie no, serio? Przecież to to samo. Normalnie zerżnięte idealnie". Teraz widzę różnice. Bo choć przesłanie obu utworów jest w miarę podobne, to, że tak powiem, owijka całkiem inna. Bohaterowie się od siebie różnią, inne kwestie są poruszone. I jednak mam tu mały dylemat, bo schemat "Love story" jest już tak oklepany, tak doskonale wszystkim znany, że ktoś, kto go użyje niekoniecznie musi popełniać plagiat. To jest już po prostu model, taka historia znana każdemu, jak ta o Adamie i Ewie niemalże, czy, żeby się wyrazić dokładniej, jak typowy schemat opowieści drogi. I zapewne Erich Segal nie mógł być jej twórcą, tylko, że on to tak dobrze obmyślił, że "Love story" stała się schematem, na którym, jak ilustruje powyższy przykłąd, opierają swe historie inni. Tylko… Czy w tym wypadku nie mamy do czynienia z pewnym przegięciem?
Pewnie nie jestem pierwszą osobą, która tak te utwory odbiera. Ale zrobiłam to sama i to jeszcze w tak smarkatym wieku, no i jest to tak spore podobieństwo, że ciężko go nie zauważyć.
Wiecie co? Spodobało mi się udostępnianie swoich przepięęęknych wykonań. Oto za chwilę wrzucę kolejne, sprzed roku: "Nie bądź taki szybki bill". Obiecuję, że o ile nie pojawi się nic więcej w najbliższym czasie, to już nic nie wrzucę, chyba, że nagram jakąś próbę chóru i oni się na to zgodzą albo zdobędę nagrania ostatniego występu i oni się na to zgodzą. Bez ich zgody to nie będę nic wrzucać, bo jeszcze mnie niebogę do sądu podadzą albo, co doraźnie gorsze, nie pójdą ze mną więcej na piwo.
A skąd taki tytuł wpisu? Ano po prostu, chciałam w ten sposób jakoś usprawiedliwić się. Lubię śpiewać. I skoro mnie nie hejtujecie za ostatnie wykonanko, to chyba znak, że nie jest ze mną tak źle. A usprawiedliwić się chciałam właśnie dlatego, że przez to jakby dajecie mi ciche przyzwolenie na wrzucenie czegoś jeszcze. No to wrzucam, dopóki na mnie tu ktoś nie zacznie krzyczeć albo po prostu szczerze nie powie, że wolał jak pisałam o pierdołach, to będę to czy tamto wrzucać. Dziękuję, do widzenia. Nie znaczy to w żadnym razie, że zaprzestanę pisania o pierdołach, nie nie nie. Tylko musi mnie wena najść jakaś. Ale skoro mnie nie nachodzi, to będę Wam się po chamsku chwalić. A Wy, jeśli nie macie ochoty, nie musicie tego dzieciaczki kochane słuchać. Za to chyba niestety pogódźcie się, że pierdoły będą mniejszą, ewentualnie porównywalnie dużą częścią mojej aktywności tutaj. Częściej pewnie podrzucę jakieś ciekawostki, cytacik, wykonanko piosenki swoje lub (szczęśliwie) niekoniecznie swoje, sam temat do dyskusji itp. Nie jestem szczególnie dobra w pisaniu "tak o", jeśli mnie coś nie drąży. Chyba, że mam motywację do tego. A z motywacją ostatnio trochę gorzej. Sorry.
Jak tytuł głosi: będziecie się mogli pośmiać. Byle konstruktywnie. Wszyscy się tu tak chwalą sąsiedzi blogowi jak śpiewają i grają. To ja też mogę, a co. Za kilka godzin jak sądzę zobaczycie tu plik mp3 uświęcony moim szlachetnym głosem. A powstał on tak, że jakiś czas temu pokazywałam ludziom na teamtalku swoje, mhm, nagrania. No zasadniczo cztery litery raczej zostawiają na miejscu, ale kolega Roberto zapałał chęcią nagrania tego ze mną. No spodobała się chłopakowi jedna z tych piosenek i to mocno jak sądzę. I w ten weekend, kiedy to kolega gościł był w Poznaniu i okolicy słowa przeszły w czyn, czego efekt, jak już wspomniałam, będziecie mogli podziwiać za kilka godzin.
Ja wiem, że to nie jest jakieś super. Parę fałszów, jakieś takie to śpiewanie… Nie do końca mi się podoba. I mi się nielicho głos na samej końcówce załamał. Piszę tylko o sobie, bo na graniu się szczerze mówiąc nie znam. O tym akompaniamencie mogę powiedzieć w zasadzie tyle, że jak Roberto zaczął grać, to aż się chciało śpiewać. 🙂 Chyba o to w zasadzie chodzi, no nie? I mam takie, mhm, wrażenie, że jednak ten pan się bardziej popisał niż ja.
Wrzucam to jako ciekawostkę. Ot, żebyście posłuchali i może powiedzieli, tylko błagam, szczerze, co o tym myślicie. Że nie jest jakieś tragiczne, to mi nie wstyd pokazywać ludziom i pozwalać Robertowi udostępniać innym.
Kupiłam sobie w wydziałowym bufecie dwie kanapki w pudełku. Wyszłam zadowolona z siebie, od razu je otworzyłam i zaczęłam jeść.
– Skoro mam pieniądze, to czemu mam z nich nie korzystać – stwierdziłam. I wtedy… Jebs! Jak się nie przewróciłam o schodki, o których zapomniałam! Kanapka, którą jadłam się uratowała, trzymałam ją w ręce. Ale ta druga wyfrunęła z opakowania i rozpadła się na dwie części. Jedną od razu odnalazłam, drugą podniosła mi z ziemi jakaś niepolka.
– It's dirty – zwróciła się do mnie, podając mi ją.
Chciałam ją spytać czy ma na myśli, że spadła tym posmarowanym do dołu, czy po prostu spadła na podłogę, ale zbrakło mi słów. Klęczałam więc na tych nieszczęsnych schodkach i próbowałam coś wymyślić. Ona widać uznała, że jej nie zrozumiałam, bo znowu spróbowała mi to wyjaśnić.
– No spoko, rozumiem, to jest brudne – odpowiedziałam jej bardzo inteligentnie po polsku. Widać nie trafiło jej do przekonania moje szwargotanie, bo zwróciłą się tym razem do jakiejś innej niewiasty przechodzącej, z naszej perspektywy górą:
– Hey, how to say her that it's dirty? Could you translate it?
– You shouldn't eat this bread, it fell on the floor – wyjaśniła tamta z góry.
– Thanks! – wykrzyknęła ta pierwsza. – I meant how to say it in Polish.
Ta z góry zreflektowawszy się wyjaśniła mi, już po raz czwarty, że nie powinnam jeść tego chleba, bo upadł na podłogę i to okładem na dół.
Z żalem musiałam się z nim rozstać. Złotówka, moja złotówka, którą wydałam na tę połówkę kanapki! Moje pieniądze! Dlaczego! A przede wszystkim: moje żarcie! Dlaczego mam wyrzucać coś, co się nadaje do jedzenia?! W zasadzie mogłam wywalić tylko okład, a sam chleb sobie zjeść… Szkoda, że mi to nie przyszło do głowy. No co, mieszkam w Poznaniu, mam chyba prawo do pazerności, nie?
Oto kilka prostych prawd, których dowiedziałam się o studiach:
1: to, że ja przed początkiem roku nie ogarniałam co się wokół dzieje, to nic dziwnego. Niewiele było chyba osób, które czuły, że trzymają rękę na pulsie. Prosty przykład: dopiero dzień czy dwa przed rozpoczęciem zajęć dopisałam się do grupy mojego roku na fb. Przeraziła mnie ilość postów z pytaniami, wieloma takimi, na które ja już znałam odpowiedź od dłuższego czasu, typu gdzie i o której jest wydziałowe rozpoczęcie roku, jak zapisywać się do grup czy ile się płaci za legitymację. Uspokoiło mnie to i uradowało szczerze mówiąc. Całe wakacje stresowałam się, że ciągle będę musiała o coś pytać, że nic nie wiem o organizacji, o zajęciach, na co się zapisać i jak dokonać tych wszystkich rzeczy, które student powinien ogarniać już sam, a ja nawet nie wiem co to za jedne.
2: Po tym, jak pomimo, iż w planie ramowym i rozpisce, który wydział na co może się zapisać nie udało mi się wcisnąć na zajęcia z wf, na które chciałam iść, być może nawet dlatego, że już był komplet, wpadłam w rozpacz. No bo co, jak ja mam chodzić, jak nie jestem nigdzie przypisana? Łe jeny, i co ja tyro bidno zrobię? Na szczęście mam starszego brata. Brat ów ma na szczęście studenckie doświadczenie. I jak brat dobry doradził mi, żebym po prostu poszła sobie spokojnie do sekretariatu szkoły wychowania fizycznego, a już oni mnie tam wcisną gdzie chcę. Poszłam więc i spokojnie załatwiłam sprawę. Dopisała mnie babka na te zajęcia, które mi się tak marzyły jako dziewiątą osobę do teoretycznie ośmioosobowej grupy. Można? Można. I taka rada, gdyby Wam się tak miało zdarzyć: jeśli Wam życie miłe, zaklinam Was, pod żadnym pozorem nie idźcie do tego miejsca wcześniej niż jakieś 3-4 dni po terminie internetowych zapisów. W tych pierwszych dniach stoją tam zapewne takie kolejki jak na UAM. A na UAM ogon ciągnął się od sekretariatu na pierwszym piętrze aż na dwór. Jeśli jesteście niepełnosprawni, i tak dostaniecie się pewnie na jakiś wf dedykowany dla niepełnosprawnych.
3: Nie tylko ja zwróciłam na to uwagę, na innych uczelniach też tak jest. Trochę mnie to zdziwiło i zastanawiam się skąd wszyscy o tym bez pytania wiedzieli. W czasie ćwiczeń, na wykładach tak tego nie widuję, można sobie tak po prostu wyjść bez słowa na papieroska i wrócić. Jako, że jestem po ośrodku to mnie to dziwi. Nie wiem, może tak w masówkach jest?… To taka ciekawostka. W ogóle, tak odchodząc od tematu, studia są dużo swobodniejsze. W końcu wszyscy tam są dorośli, nikt nikogo nie będzie przecież kontrolował. Ale to jest takie inne od ośrodkowych zasad. Mogę sobie po prostu skoczyć do sklepu i nikt się nawet nie obejrzy. Nie muszę nikomu się opowiadać co robię, gdzie idę, o której kończę i zaczynam. Gdybym paliła, nie musiałabym się z tym kryć po kątach ani nikomu z oczu schodzić. To są chyba przywileje dorosłości. No nie, nie chyba: na pewno.
Szczerze? Lepsze takie słodkie maleństwo niż teksty najeżone zdaniami typu
"Timothy Rutherford of Rotherham thout that the best way to celebrate his forthcoming thirty sixth birthday would be to run a marathon."
HINTS ON PRONUNCIATION FOR FOREIGNERS
By anonymous
I take it you already know
Of tough and bough and cough and dough?
Others may stumble, but not you
On hiccough, thorough, laugh and through?
Well done! And now you wish perhaps
To learn of these familiar traps?
Beware of heard, a dreadful word,
That looks like beard and sounds like bird,
And dead: it’s said like bed, not bead,
For Goodness’ sake, don’t call it deed!
Watch out for meat and great and threat,
They rhyme with suite and straight and debt.
A moth is not a moth in mother
Nor both in bother, broth in brother,
And here is not a match for there,
Nor dear and fear for bear and pear,
And then there’s does and rose and lose-
Just look them up: and goose and choose.
And cork and front and word and ward
And font and front and word and sword.
And do and go and thwart and cart-
Come, come, I’ve hardly made a start!
A dreadful language! Man Alive,
I’d mastered it when I was five.
Hm… Jak ja bym się cieszyła gdyby ostatnie zdanie było prawdą!