Przyznam się bez bicia – nie znam mnóstwa filmów, choć po ostatnim tygodniu wolę powiedzieć, że jest mnóstwo filmów, których poznanie będzie dla mnie wspaniałym przeżyciem. A czy to samo powiedzą wszyscy ludzie, którzy umieją je na wyrywki? Od paru dni bowiem, szanowni państwo, oglądam filmy, najchętniej polskie stare komedie i moje wrażenia są następujące:
polecam nowego "Znachora", bo dobra to produkcja z nowoczesnoludową muzyką i w ogóle… no, dobry film, no.
Audiodeskrypcji w nowych "Chłopach" za to nie polecam, bo się jej twórcy chiba za mocno skupili na ładności i kwiecistości opisów, a zapomnieli, że nawet gdy jest dużo do przekazania, kwestii wypowiadanych przez postaci wypadałoby nie zagadywać.
"Wyjście awaryjne" to fajna rzecza z piękną puentą. Tak sobie myślałam, oglądając "no lać, lać to babsko i patrzeć jak równo puchnie", ale rozwiązanie sprawy tak mi przypadło do gustu, że nie mam żadnego żalu do reżyszera i szczenarzyszty, że potraktowali babsztyla zbyt grzecznie, a to mi się czasem zdarza. 😀
"Co mi zrobisz jak mnie złapiesz" oraz "Brunet wieczorową porą" są na tyle filmowo niejasne i niedopowiadane, że po prostu ich nie zrozumiałam, a co za tym idzie, oczywiście nie polecam, bo co tu polecać, skoro nie zrozumiałam? Sami sobie obejrzycie, to zobaczycie, zwłaszcza że autodestrukcje znaczy audiodezynterie w obu wypadkach były stworzone dwie.
"Kingsajz" jest super, a jeśli to faktycznie możliwe, jeśli można merać i jeśli kiedykolwiek los zapcha mnie do Łodzi i da czas na zwiedzanie, to kto wie, czy nie pójdę sobie obejrzeć rekwizytów użytych w tym filmie, bo, jak się doczytałam, parę się zachowało i można je podziwiać. Ze scenografii w ogóle, niekoniecznie elementów, które można zobaczyć do dziś, intryguje mnie najbardziej mega kibel ze spłuczką, który pojawia się prawie na końcu, nakręcany samochodzik i (w czym nie jestem odosobniona) gramofon, na którym torturowano Adasia. "Człowiek z M3" ujdzie. To trochę nie mój klimat fabularny, acz taki czasem subtelny, czasem lekko zgryźliwy humor doceniam.
"Kiler" i "Kilerów 2óch" no złoto! Złoteńko! Nawet fabuła, która gdyby to nie były tak dobre filmy zdecydowanie by mnie odstraszyła, tym razem wcale mi nie przeszkadzała.
"Nie lubię poniedziałku" – achhh! Gdybym mogła to oglądać, nie poznawać za pomocą ad najważniejsze dla fabuły sytuacje, pewnie bym oceniła ten film jak moja szanowna rodzicielka – jeszcze się nie skończysz śmiać z jednego, a tu już znowu trzeba się zacząć śmiać. A ile rzeczy nie jest zabawnych z opisu, a na obrazku już owszem, to nawet nie mam się jak dowiedzieć. Nie no, polecam, po prostu polecam mocno, jeśli ktoś nie zna, choć nawet oglądając z dezynsekcją, trzeba dobrze nadążać i mieć jedną parę oczu w tyłku i dodatkowe kilka wokół głowy.
Obejrzałam też "Króla lwa" i mogę go wreszcie nazwać pięknym i mądrym filmem dla dzieci, choć, w istocie, niejednemu dorosłemu przydałaby się z niego duża powtórka. Pomijając jednak wszelakie filozoficzne rozważania, chciałam zwrócić uwagę, że znajdziecie tam kolejny przykład audiodeskrypcji wiedzącej więcej od widza. Czy przeciętny oglądacz umiałby nazwać te wszystkie zwierzaki? Ja założę się, że nie wiedziałabym o istnieniu czegoś takiego jak otocjon wielkouchy. A teraz dzięki ad do "Króla lwa" już wiem, bo nazwa ta wydała mi się tak kuriozalna, że aż ruszyłam się i sprawdziłam. No i od trzech dni jestem bogatsza o jeszcze jeden okruch wiedzy, który przyda się chyba tylko w grze w państwa miasta. Piszę, że to kolejny przykład wiele wiedzącej ad, mając na myśli adapterowy "Dzień świra". Imię bohatera w całym filmie pada chyba cały jeden raz, natomiast ad ciągle się nim posługuje. W pewnym sensie niewidomy widz wie więc więcej od widzącego, choć nie w tak spektakularny sposób jak w wypadku"Króla lwa".
A w ogóle, co ja Wam tu pierdoły opowiadam, jak Wy te wszystkie piękności już na pewno sami dobrze znacie? ALe może jednak ktoś czegoś jeszcze nie zna? A właściwie co mnie to obchodzi czy znacie? Ja nie do końca miałam gdzie i jak poznać. "Kingsajza" czy "Kilera" no jeszcze, niech tam, ale by mi się pewnie nie chciało, zresztą, gdy byłam w wieku, w którym zrozumiałabym co lepsze sceny, telewizor znajdował się już daleko daleko poza horyzontem moich zainteresowań. ALe "Nie lubię poniedziałku"? Nie ma szans. "Króla lwa" kiedyś tam puszczono w szkole, na rekolekcjach żeby było ciekawiej. Ani żeśmy go nie obejrzeli do końca, ani nie znalazł się nikt, kto by poopowiadał, co tam na ekranie miga, czym zresztą mało się przejmowałam, bo słuchanie filmów i dopowiadanie sobie akcji od zawsze było dla mnie naturalne. Naturalne, owszem, ale mało ciekawe i efektywne na dłuższą metę. W książkach nie trzeba sobie nic wymyślać i składać puzli, chyba że sama fabuła tego wymaga. Nic właściwie nadzwyczajnego, że skupiłam się na literaturze niemal całkowicie i teraz mam fazę na nadrabianie. Wniosek z tego jednak mam tylko jeden – jeżeli ktoś uważa, że polskie komedie są ogólnie nieśmieszne, to niech weźmie taki duży młotek, może być z ogumowaną rączką, żeby się nie wyślizgnął, a potem niech się nim puknie w czoło. Tak poważnie natomiast uważam, że nie o gustach się nie powinno dyskutować, tylko o tym, co jest śmieszne. To jest zdecydowanie trudniej uzasadnić niż gusta, bo jeśli coś kogoś nie bawi, to go nie bawi i bawić nie będzie, a najlepszy sposób zamordowania wszelkiej śmieszności dowcipu to tłumaczenie go komuś, kto nie zrozumiał.
Autor: Zuzler
Trudno będzie mi chyba wymienić 10 rzeczy, bez których nie mogę się obyć, ale nie powtarzając argumentacji poprzedników. Taka biała lafirynda np… Jak tu bez niej żyć na dłuższą metę? Swoją drogą, kiedyś dużo łatwiej przychodziło mi poruszanie się bez niej, Nie, żeby mi wybitnie przeszkadzała, bo nie przeszkadza na ogół, ale akurat to zjawisko nieumiejętności polegania na sobie bez kawałka rurki w ręce mi się nie podoba, bo ta niepewność to przede wszystkim wytwór mojej psychiki. Jednak nie potrafię uzasadnić nieodzowności tej rurki inaczej niż Monika, więc postaram się pominąć ją w tym zestawieniu.
– 1. Jedzenie i picie.
Trywialne? Głupie? Pierdoły Wam tu wypisuję? No dobrze, ale po pierwsze, są to moje pierdoły, więc mogą brzmieć jak mi się spodoba, a po drugie, bez jedzenia i picia życia sobie nie wyobrażam. Pomijając już oczywisty fakt, że bez nich to i o wyobrażaniu po pewnym czasie można zapomnieć, oznajmiam niniejszym, że po prostu lubię jeść. Średnio za to na ogół przepadam za przygotowywaniem pożywienia i nie przykładam zbytniej wagi do wykwintności i finezyjności tego, co gotuję. Bynajmniej nie obce są mi sformułowania „doprawić do smaku”, „sypnąć tak na oko” i „no tak mniej więcej tyle”. I mimo to wychodzi mi to jedzenie nieźle, co chyba oznacza, że nabrałam po prostu wprawy w jego tworzeniu, a skoro tak się sprawa przedstawia, to tym bardziej mam do pożywienia oraz napitków stosunek pozytywny.
2. Komputer.
Po krótce, bo to mało intrygujące – to jest moje okieneczko na świat i narzędzie, bez którego już sobie życia nie mogę wyobrazić. Te porywające dyskusje mailowe zamiast korespondencji papierowej, te skany, które w każdej chwili można po prostu zocrować i przestudiować, ten przecudowny SOW, który… Który najchętniej bym co prawda udusiła, rozgnitła na miazgę, opluła, skopała i sklęła, ale w końcu, po solidnej dawce melisy i paru niekontrolowanych atakach furii udaje się jakoś tam obsłużyć bez piszczenia nad uchem dobrym ludziom dysponującym wzrokiem, żeby pomogli wypełnić, choć i tak papierologii przez internet nienawidzę, nie-na-wi-dzę! Jednak z przyjemniejszych kwestii, gdzie, no gdzie tak przeczytam książkę, jak nie na komputerze podpiętym do głośników? A gdzie tak prędziutko przejrzę internety w poszukiwaniu, dajmy na to, odpowiedzi na pytanie, ile grup krwi mają koty (odpowiedź brzmi „3”) lub czy jaskra dyskwalifikuje człowieka jako dawcę krwi (odpowiedź brzmi „nigdzie takiej informacji po prostu nie było, więc najwyraźniej nie”). No przydaje się ten komputer, taaak no, no przydaje, trzeba się pogodzić z rzeczywistością.
3. Telefon.
Tak, przyczyny prawie takie same, jak powyżej. Choć Too Good To Go na komputerze nie ma. I z Zooplusa się ciężej korzysta na telefonie, prawdę mówiąc. No ale tak poza tym wyjść na miasto, zwłaszcza w jakieś nieznane dobrze rejony bez komóreczki i chociaż byle jakiej aplikacji do nawigacji na tejże, to już bym wolała nie musieć. Ostatnio ze smutkiem przyszło mi pożegnać moją ulubieną, ukochaną, debiloodporną, choć czasem humorzastą nawigacyjkę Nav By Via Opta. Nie będzie jej już, wycofana została ze sklepu i w ogóle odpalić jej nie mogę. Przyjdzie mi się wreszcie przekonać do Seeing Assistant Move’a, choć mnogość jego funkcji i ich nieintuicyjne nazwy, miliardy parametrów do ustawienia, by po prostu móc włączyć to i iść pewnie w świat zniechęcają mnie do jakichkolwiek prób konfiguracji tej aplikacji już od lat pięciu. No trudno, trzeba złapać jakiegoś dobrego Patryka, podeprzeć się być może jakimiś telefonami do przyjaciela w razie potrzeby i poświęcić znowu wiadro melisy, i stracić tydzień czy miesiąc, żeby to jakoś ustawić. Pociesza mnie jedynie, że jak już zostanie to ustawione dobrze i pode mnie, to zacznie śmigać, aż kukle będą swędziały, znudzone zaleganiem w chałupie.
4. Apropos chałupy – łóżko.
Łóżeczko, łóżunio, wyrko, barłóg, legowisko – wiele określeń, bo i jak tu jednym słowem nazwać coś tak nieodzownego w mojej, ostatnio przeważnie horyzontalnej egzystencji? Obawiam się, że stanowczo zbyt horyzontalnej, co, o zgrozo, potwierdzać zaczęła od jakiegoś czasu moja waga. No wszystko wszystkim, ale żebym przytyła przez rok tyle, że ważę już więcej niż kiedykolwiek w życiu… Co prawda stan alarmowy jeszcze przede mną, 60kg z okładem to nie powód do paniki, ale uważam, że, niczym Warta w ostatnich dniach, przekroczyłam stan ostrzegawczy. No przekroczyłam, kurde, skoro wcześniej ważyłam stale od 5 do 10kg mniej niż obecnie.
5. Mydło.
Ale koniecznie w kostce, koniecznie. Mydło wszystko umyje, nie tylko uszy i szyję i mi się zawsze sprawdzało. Mydła w płynie do mycia nie używam i używać nie zamierzam, tak samo jak i wszelkich żelów pod prysznic, bo zostawiają na skórze obleśną warstwę śliskiego badziewia, dającą poczucie niedomycia. I nie obchodzi mnie, co na ten temat twierdzą kosmetyczki, kosmetolodzy i internetowi eksperci – ja na mydło nie narzekam i nie zamierzam zacząć tego robić. A już odchodząc od tych spornych zapewne kwestii, z brudnymi rękami też jakoś trudno żyć, dlatego mydło jest u mnie w ruchu bardzo często i ciężko bez niego, no ciężko jakoś.
6. Ciepłe skarpetki.
Ostatnio moi domownicy zaposiedli manię mrożenia mieszkania na maksa. Cały czas otwarte okno, chociaż jakieś małe, jakiś lufcik, jakieś w łazience, cokolwiek, żeby tylko był przewiew. Mamy jednak tak jakby zimę i, choć ostatnio to sprawa nieco dyskusyjna, zimno mi jest, niebodze, więc w skarpetkach chodzę, najchętniej takich grubych, z mchem w środku, zrobionych rzekomo z alpaczej wełny. Alpaka nie alpaka, kulkują się one niemożebnie, nawet odkulkowywatora nie chce mi się już uruchamiać, bo po każdym praniu musiałabym je golić.
7. Kocyk.
No a co myśleliście? Jak już wiecie, chałupie zimno, siedzę dużo w łóżku, więc jak mam jeszcze nie doceniać grrubego, ciepłego kocyka?
8. Książki!
Towarzyszą mi od piątego czy szóstego roku życia. W sporej mierze dzięki nim jestem kim jestem, wiem co wiem i umiem co umiem. Pomagały przetrwać co cięższe momenty w życiu, oderwać się od problemów, uczyły, dotrzymywały towarzystwa, bawiły, rozszerzały horyzonty, pogłębiały świadomość. Teraz przede wszystkim pomagają zabić czas i się rozerwać, ale stały się jeszcze bardziej wartościowym użytkowo i intrygującym źródłem wiedzy, odkąd częściej zaczęłam sięgać po pozycje popularnonaukowe. Bywało też, że przez nie życie miałam zatrute, kto miał do czynienia z „Beowulfem” w oryginale i „Poetyką” Korwin-Piotrowskiej, ten może wie. W każdym razie, o ile nie znajdę czegoś podobnie ciekawego i absorbującego, czytania porzucać nie zamierzam. Nie lgnę do niego maniacko i może potrafię sobie bez problemu poradzić bez wchłaniania kolejnych lektur, ale książki na tej liście znaleźć się powinny, choćby ze względu na to, że nie byłabym bez ich wpływu tą samą osobą, a więc, patrząc wstecz, obyć bez nich bym się nie mogła.
9. Plecak.
Dla czytelników i ludzi, którzy mnie znają żadna to tajemnica zapewne, że uważam plecak za najwygodniejszą i najsensowniejszą formę torbopodobną. Plecak, proszę państwa, to życie, plecak to niech by i te przygniatające do ziemi 20kg zakupów, którego to ciężaru nie przeniosę w rękach dalej niż na kilkadziesiąt metrów. Plecak to swoboda ruchu, brak konieczności dbania o to, co niesie się po lewej stronie i operowania laską od prawej tak, by to ochronić przed złem naszego świata. Plecak, proszę państwa, to racjonalne udogodnienie, któremu siatka może buty lizać. (Nie krępujcie się, zwizualizujcie sobie powyższe zdanie.) I ja bez plecaka obyć sie nie potrafię i nie chcę.
10. Kubek.
Phi, co ja mówię – kubek. Kubas, taki przynajmniej 400-mililitrowy. A w nim od razu dwie saszetki herbaty, zwłaszcza dwie, gdy chodzi o herbidki owocowe. Ostatnio używam kubła o pojemności 520ml, którego walorem jest przyjemna w dotyku kreskowana w esy-floresy powierzchnia. Zainteresowanych kupnem podobnego odsyłam do sklepów Pepco. Co prawda kubkowa wystawka zmienia się tam dość dynamicznie, ale przedstawicieli tej rzeźbionej rodzinki napotkałam tam już dwukrotnie. Wracając do herbatki i kubasów, to odkąd porzuciłam przyjemność trwonienia posiadanych funduszy na zakup soków owocowych, herbata stała się dość istotnym składnikiem mojej diety, choć, prawdę powiedziawszy, nie wielbię jej szczególnie. Ostatnio zaczynam nawet odczuwać przesyt herbatami owocowymi, choć na razie dotyczy to smakó w rodzaju owoców leśnych. Jest to powód, dla którego kubas z zawartością postawiony na stoliku koło łóżka przed snem odkrywam czasem półtora dnia później, gdy odczuję silniejsze pragnienie zrobienia herbaty, oczywiście wiadomo w jakim naczyniu. Może czasem przechodzi mi na myśl, że taki nocnik nie jest mi potrzebny, że do popijania starczyłoby coś mniejszego… Ale zawsze wątpliwości te rozwiewa kolejny raz, gdy pół litra jakiegoś wynalazku w rodzaju hibiskusa z melisą, lipą i lukrecją pochłaniam w ciągu pięciu minut i jeszcze mi mało. Stanowczo picie z wiadra ma więcej zalet od dorabiania trzeciej dokładki małej herbatki w kubeczku o pojemności 250ml.
No dobrze, moi kochani czytelnicy, o ile którzyś po tak długiej przerwie jeszcze się tu pofatygują, czas kończyć. I nie, nie obiecuję ani że przyjmę którekolwiek z wyzwań, jakimi mnie ostatnio zbombardowano, ani też że tego na pewno nie zrobię. Bądźcie gotowi na wszystko, może poza kasacją całego bloga, bo tego nie mam żadnego powodu uczynić.
Wybrałam się wczoraj na zakupy z Gosią jako przewodniczko-doradczynią. Drugiej nerki mi się zachciało. 😉 Ostatecznie, po przemierzeniu galerii handlowej i dwóch sklepów, wróciłyśmy do domu bogatsze o Tiktaki. A gdy wyszłyśmy ze sklepu (ja dzierżąc wyżej wspomniany wspaniały łup), Gosia poprosiła:
"Ej, jak to ma tylko dwie kalorie, to daj jedną."
Zabiła mnie. I siebie zresztą też. 🙂
Jeeść! Pisanka_kulinaria
Ostatecznie skończyło się na zjedzeniu zupki chińskiej. 🙁
Weźcie poprawkę, kochani, na to, że te moje rozmyślania nie są niczym poza doświadczeniami kilku osób poparte, nagrywałam na żywca po iluś tam godzinach bez snu i trochę pod koniec już ględziłam, co mi ślina na język przyniosła.
Jak się chwalić, to grupowo, szczególnie że za chwilę kolędowy czas odejdzie w mroki czarnej melancholii. No dobra, mroki ciepłej nostalgii lepiej będą tu pasowały. 🙂
I dziękuję wszystkim współwykonawcom niniejszego utworu za towarzystwo, dobry czas i Waszą życzliwość, choć nie mogła ona być dla Was najprostszym odruchem. :S Całą resztę świata natomiast zachęcam do wyrażania jedynie szczerych opinii, a w kontekście całego czaru tych prób, koncertów i integracji zespołowej, do żałowania, że jej tam nie było. I taka drobna wskazówka: można zazdrościć, a nawet pomstować oraz zgrzytać zębami z zawiści. 😉
Idą Andrzejki, szanowni czytelnicy. Czy jesteście tego świadomi? 🙂 Przyznam publicznie, że lubię sobie co rok lujnąć tym nieszczęsnym woskiem. Teraz będę mieć chyba problem ze znalezieniem klucza z odpowiednio dużym uchem, ale może się uda. 🙂 Ciekawych tego poinformować pragnę, że wosk to będzie chyba po prostu odpowiednio wcześniej zapalona malutka świeczuszka, taka w blaszce. Rozgrzewanie go na kuchence kiedyś skończyło się powstaniem takieego ogniska, które co prawda zagasiłam wodą, ale zamiast wosku miałam potem kaszę. Zresztą, czyszczenie garnuszka/kubka po tych eksperymentach nie należało do miłych zajęć. Dodam też, żeby jasność była, że to jak najbardziej można ogarnąć po ślepemu. Co prawda, ok, pewności, że leję przez klucz, a nie po kluczu nie mam w sumie nigdy, ale tam… Lepiej nie będzie. 🙂
Rok temu poznałam wróżbę, która może być faktycznie generatorem ciekawych sytuacji, a mianowicie trzeba sobie zapamiętać imię pierwszego mężczyzny, który odezwie się w dniu Andrzejek, bo tak właśnie na imię będzie mieć przyszły mąż. W zeszłym roku niestety sprawę przegrałam, bo pierwszym osobnikiem odmiennej płci był jakiś koleś, który chcąc mi pomóc, gdy leciałam na tramwaj, przewrócił mnie albo może stał się powodem, dla którego nie zdołałam utrzymać równowagi, za co na niego nakrzyczałam. Zresztą, nawet gdybym nie krzyczała, i tak nie spytałabym go o personalia, bo wróżbę poznałam jakieś dwie czy 3 godziny później, siedząc w pociągu. A w tym roku… No cóż, który z panów się odważy? 😀 Chciałabym tylko nadmienić, że dzień Andrzejek zaczyna się o północy. 😉
Jeśli już jednak przy małżeństwach tak ogółem jestem, to chciałam serdecznie pogratulować osobie, która w ankiecie "Znani są z tego, że" wyraziła się następująco: "wygląda mi na patriotkę, ogólnie dobry materiał na żonę, polecam". Pozwolę sobie odnieść się jedynie do tego fragmentu, bo cała reszta wypowiedzi, acz w sumie również intrygująca, da się właściwie zrozumieć – mogłam takie wrażenie sprawić. Ale że ja, patriotka? Ja? Ja, dobry materiał na żonę? Jaaaaaa? Wtf? :O 😀 Zastanawiające jest również, dlaczego ktoś ów poleca mnie jako dobry materiał na żonę. No gdyby stwierdził, że jego zdaniem można mnie tak nazwać, gdyby wyraził osąd, że w przyszłości dobrą żoną będę… Ale jako że męża ani nawet narzeczonego nigdy w życiu nie posiadałam, jakiekolwiek polecenie mnie w tej sferze przez kogokolwiek i komukolwiek uważam za nader zabawne. I stąd moje gratulacje oraz podziękowania dla tego ktosia, kto tak o mnie napisał. Ankieta powstała wszak ponad 2 miesiące temu, a ja do dziś sie uśmiecham na samo wspomnienie tej opinii.
Czarniutko to widzę
Nagranie zawiera dzisiejszego świętującego, czyli czarnego kota.
Osobiście uważam, że mieć takiego stwora w domu to czysta przyjemność. Ten np. jest najmilszym ze wszystkich kotów, jakie aktualnie mamy na stanie. Najchętniej się łasi, uwielbia głaskanie, zarąbiście głośno i z przejęciem mruczy. Niestety, nie jest już to zwierzak pierwszej świeżości, a nawet, co z przykrością muszę przyznać, w jego wypadku mało co sprawdziłby się uroczy wierszyk
"gdy ci czarny kot przebiegnie drogę,
nie mów, że to pech.
Chwyć za kitę, wyrwij nogę
– niech idzie na trzech".
Szczęśliwie noga została uratowana i teraz mam po prostu kota cyborga poskręcanego śrubkami. Można je wyczuć bez większego trudu palcami, gdy pomaca się to włochate bioderko. Trochę straszne to wrażenie, ale ważne, że stworek w całości. 🙂
Mówi się, że jeśli czarny kot przetnie drogę, czeka nas coś złego. No cóż, nasze drogi przechodzi on co dzień po sto razy, więc niby gorzej być nie może, a jednak wciąż się uśmiechamy i nawet jako tako nie najgorzej nam w tym życiu. Co za tym idzie, albo złego diabli nie biorą, albo czarny kot to żadna tragedia. Osobiście, rzecz jasna, skłaniam się ku tej drugiej opcji. 🙂
Nie chciałam się przyznawać do autorstwa. Ale właściwie… 😀
Z góry ogłaszam, że to nie są moje poglądy, tak jakby ktoś miał mi ochotę wypominać i rzucać tym w twarz. 😛
### Jak ślepy kaleka na własną śmierć czeka
Myśląc, że czeka mnie wielka kariera,
zrobiłem studia i tytuł zdobyłem.
Lecz przez kalectwo to wszystko cholera
wzięła i w domu na rencie skończyłem.
Jestem dziś nikim, choć chcę być kimś więcej,
pragnę mieć jaką bądź godną robotę.
Na próżno jednak wyciągam ręce,
nikt nie da pracy mi przez ślepotę!
Kalectwem Ślepota najgorszym na świecie,
bo drugiej tak ciężkiej niepełnosprawności,
to raczej nigdzie już nie znajdziecie,
co grzebiąc nadzieję, zostawia zdolności.
Nikogo nie więzi tak w życiu codziennym
najprostszych czynności ograniczenie
I choćby był ślepy niezwykle sumiennym,
to nie ma szansy na zatrudnienie.
Nie chcą szefowie mieć pracowników,
przez których firma mogłaby stracić,
gotowi użyć wszelkich uników,
Wolą już kary na PFRON płacić.
Życie na rencie to wegetacja,
szczególnie z poczuciem niezbitej pewności,
że frustrująca ta sytuacja,
to prosty rezultat niepełnosprawności.
I szlag może trafić, gdy jest się świadomym,
że można by ofert pracy nie zliczyć,
gdyby tak po prostu nie być niewidomym
lub gdyby chciano z kaleką się liczyć.
Mówią, że w mieście są możliwości,
tam więcej pracy, znajomych więcej,
lecz jak się wyrwać z tej miejscowości,
skoro i na to nie ma pieniędzy?
Dziś pomieszkuję wciąż z rodzicami,
choć czas upływa, przez palce ucieka,
tak trzeba, by nie pójść pod most z torbami.
I takie to życie ma polski kaleka.
Zostaje mi zgrzytać zębami z bezsiły
lub krzyczeć pośród tej wiecznej nocy,
bo sczezły plany, co mi się śniły,
po prostu dno, dno i z nikąd pomocy!
Większość A
### Wstęp
Skoro więcej pytań najwyraźniej po prostu nie będzie, przyszedł czas, by odpowiedzieć na te, które się pojawiły.
A zatem:
###Djsenter
Pytanie:
"Dziwne pytanie, a jednak.
Gdybyś musiała lub chciała mi coś ugotować, tak typowo z dedykacją dla mnie powiedzmy w moje urodziny czy co podobnego, co by to było?
Opisz w najdrobniejszych szczegółach i dlaczego akurat to?
Forma odpowiedzi obojętna jeżeli o tekst czy audio chodzi.
Powodzenia! 🙂"
Kolego!
Zrobiwszy z Tobą wywiad zapoznawczy, stwierdziłam w końcu, że najbezpieczniejszą opcją byłby porządny bigos. Myślę, że to dobre rozwiązanie, jeśli pojawiłbyś się w okresie jesienno-zimowym. Na pozostałą część roku pomysłu mi brak, jednak można by prosto rozwiązać ten problem, wekując po prostu na Twoją cześć część bigosu, zrobionego wcześniej.
A teraz pora na szczegóły.
Nadmienić warto na początek, że co ludź, to inny pomysł na tę jakże przyjemną potrawę. Sprowadza się to do rozmaitości proporcji, użytych dodatków, a także czasu i sposobu przygotowania. Poniższy przepis opiera się na tym, co przypominam sobie z moich własnych prób, a jako że każda z nich mogła wyglądać nieco inaczej, to nie znajdziecie tu dokładnych wyliczeń ile czego dać i ile czasu potrzeba, żeby odczekać między kolejnymi etapami. To jest rzecz bardzo względna i jeśli bigos jest co jakiś czas mieszany od dna, można właściwie gotować dopóki, dopóty sie kapusta nie zmieni w galaretę.
#### Przygotowanie
Na początek należy wziąć kapustę białą oraz kiszoną. Szczerze? Nie pamiętam proporcji. 🙁 Z tego, co sobie przypominam jednak, tej niekiszonej
ze spokojem dawałam 2 razy tyle, co kiszonej. Raz, z braku innego pomysłu na nie, użyłam czerwonej kiszonej i zwykłej pekińskiej i owszem, efekt końcowy był bardzo smaczny, ale wyglądał podobno jak konsekwencja rozwolnienia.
Dysponując już białą kapustą, należy ją poszatkować jakkolwiek – szatkownicą, jeśli ktoś ma czy też zwyczajnym nożem… Na końcu ma być po prostu drobniutko pociachana. Te rzążki trzeba zalać wrzątkiem i parzyć przez kilka minut, a następnie dokładnie je opłukać. Ten zabieg jest rzekomo potrzebny, by straciła ona gorycz. Nie sprawdzałam, czy to prawda, szkoda mi było materiałów. 🙂
Kiszoną kapustę też należy odsączyć z kwaśnej wody i trochę przepłukać, żeby jej smak nie zabił całej reszty. Potem wypadałoby nieco ją pokroić, jeśli ma formę długich farfocli. Następnie całe to kapuściane dobro należy wrzucić do gara docelowego, czyli przeznaczonego do produkcji bigosu, podlać wodą, żeby się nie zjarało, a następnie włączyć gaz. I niech się gotuje.
Następnym krokiem jest przygotowanie mięcha z cebulą.
Oznacza to, że kawałek mięsa, jakiegokolwiek, byle prawdziwego oraz cebulę w ilości dowolnej, choć więcej niż jakieś 3 bulwy nie ma po co, należy pokroić i podsmażyć do miękkości w wypadku warzywa i stanu dobrze przysmażonego w wypadku miąska, a następnie, wraz z liściami laurowymi tak 8 liści na mój wielki gar starczało) oraz zielem angielskim (około 10 kulek) wrzucić w kapuchę i pomieszać.
Tak samo, choć niekoniecznie wraz z mięsem z uwagi na różną długość czasu, jaki jedno i drugie może potrzebować na dobre przypieczenie, można by podsmażyć około 3-4 kiełbasy. Mogą być jakieś śląskie, mogą myśliwskie – ważne, żeby nie surowe. To znaczy surowe może też by uszły, ale nigdy nie próbowałam i próbować nie chcę, bo niegotowana kiełbasa jest za dobra, żeby ją tak w bigos. 🙂 Można też je pokroić w kosteczkę i od razu wsadzić do gara, ale podsmażone mogą nabrać takiego wiecie… smaczku.
Kolejny etap (i nie ostatni) to przygotowanie do doprawienia całości grzybami. Mogą być po prostu pieczarki i chyba na tym pomyślę poprzestanę. Należy je nieco obrać albo i nie, pokroić na kawałki i, suprajs suprajs! wrzucić do gara z wrzącą i bulgoczącą wesoło kapustą z mięsem.
Mieszając oczywiście co jakiś czas nasz bigosik, warto sobie już przygotować parę śliwek, tak od pięciu do dziesięciu powiedzmy. Jako że zakładam w tym momencie tworzenie potrawy jesienią, wyobraźmy sobie, że będą one świeże. No i standardowo, wypadałoby je pokroić, choć tu akurat starczy tylko na połówki, pozbawić pestek i… No, już chyba wiecie sami, co dalej. 🙂
Jakąś godzinę po zakończeniu wymienionych czynności trzeba sprawdzić jakość wyrobu. Jeśli jego konsystencja jest nieco zbyt wodnista, fajnie jest namaścić ją jakąś jedną czwartą kostki smalcu albo po prostu paroma łychami oliwy.
Niedługo później proponuję zastosować nasz domowy myk, czyli dolać cały słoiczek albo i od razu całe pudełko przecieru pomidorowego.
Gdy uzyskana w ten sposób pomarańczowa breja pięknie już przejdzie pomidorowością i wszystkimi innymi smakami, można jeszcze na koniec lujnąć trochę, czyli np. pół zdrowej szklanki wina. Spytacie jakiego? A ja Wam odpowiem, że nie mam pojęcia. 🙂 Dobrze mi się sprawdzało zarówno półsłodkie, jak i takie domowo wyrabiane z Bóg raczy wiedzieć czego, ale na pewno słodkie. Wytrawnego nie lałam nigdy, bo po prostu takie z nas prostaki i chamy, że nie lubimy pić czegoś, od czego się ryło na drugą stronę wykręca, a co za tym idzie, nie mamy po co trzymać tego w domu.
Po wlaniu winka można czekać właściwie ile się chce, dusząc zawartość gara pod pokrywą. Bigosu można próbować od razu, choć, niestety, naprawdę zarąbisty to on się robi po dobrym przegryzieniu, np. po kilku miesiącach spędzonych w zawekowanym słoiku.
W ramach uwag końcowych dodam, że warto nie ograniczać się jedynie do wymienionych przeze mnie przypraw. Co prawda kiełbasa i kiszona kapusta mogą dostarczyć słonego smaku, ale może się okazać, że łyżka soli nie zawadzi. Dla miłośników ostrzejszych wrażeń niezłą opcją będzie też dołożenie jeszcze ostrej papryki albo zwykłego pieprzu. Całkiem nieźle może się też z całością komponować kminek, jak mi się mocno wydaje, choć nie mam pewności, jak wypadłby w towarzystwie śliwek i słodkiegon wina. Z drugiej strony jednak, słodycz owoców jakoś zwykle znika, wchłonięta przez kapuściano-winno-pomidorowy smak i aromat całej reszty. Dodam, że pomidorowość w całości nie przybiera pełnej postaci, jest po prostu czymś w rodzaju przyprawy.
No dobra, Senterku, Tobie już odpowiedziałam. Mam nadzieję, że choć nie zrobiłam tego tak wyraziście i idealnie, jak byś pragnął, smaka Ci napędziłam. 😛
### Julitka
Pytanie 1:
"Masz chłooooopaaaaa? xd"
Pytanie 2:
"Jesteś znana jako osoba aż do bólu bezpośrednia, szczera, waląca prawdą nawet nie w oczy, tylko, że tak powiem, w ryj. Myślę, że sama o tym wiesz i się nie obrazisz, że to mówię.
Zastanawiałaś się, dlaczego tak jest? Czy chodzi o przeżycia z dzieciństwa, o wychowanie, o jakiś lęk, o chęć udowodnienia
sobie lub innym czegoś, a może tak po prostu masz i tyle? Tej ostatniej wersji nie bierz pod uwagę, jak nie musisz. 😀"
#### odpowiedź 1
Nie, Julito. Nie jestem za ustrojem feudalnym. 😛
#### Odpowiedź 2
Bardzo ciekawe pytanie. Odpowiedzi na nie sama nie znam. Może pewna kobieta z internatu miała rację, mówiąc jednej z moich koleżanek, jak sądzę w przypływie dosyć częstego u niej wściurwu na wszystko i wszystkich, że mam lekkiego Aspergera? 🙂
Może to być też efekt braku ogłady i nieumiejętności zachowania się w różnych sytuacjach, które wyniosłam z domu.
Faktem jednak pozostaje, że pewien sposób myślenia i pojmowania, jaki jest dla mnie czymś naturalnym i całkowicie zrozumiałym, wielu ludziom wydaje się nienormalny, a nawet nieodpowiedni. Trudno o przykłady, ale nieraz zdarzało się, szczególnie dawniej, że dla mnie jakaś sprawa wydawała się oczywista i logiczna, tak oczywista, że nie ma się co zastanawiać nad tym, a innym wręcz przeciwnie. Nie mówię o sprawach naukowych, tylko społecznych. I w sumie tu to moje walenie prosto w ryj tym, co myślę jednak za taki przykład może posłużyć.
Powiedzmy, że spotykam osobę, która jest przy kości. Pierwsza moja reakcja może zabrzmieć: "oo, myślałam, że jesteś chudszy".
No i nie, bynajmniej nie miałam na myśli obrażenia tego człowieka. To jedynie stwierdzenie faktu: "o, wyobrażałam sobie Ciebie inaczej". I tyle, dla mnie nie kryje się w takim zdaniu nic poza tym przekazem. I podobnie sprawa przedstawia się w wielu innych niby to równie niefortunnych odzywkach.
Także nie, nie do końca mogę powiedzieć, że tak po prostu mam. To jest nieco więcej, bo powiedzieć "tak już mam i tyle" może ktokolwiek, komu nie chce się dłużej zastanowić albo nic zrobić z takim stanem rzeczy. Czy chce mi się z tym coś robić, nie jestem pewna. Wolałabym jednak, żeby ludzie zamiast mnie potępiać, nie doszukiwali się Bóg wie czego w tym, co mówię. Nader często nie mam na myśli nic ani obraźliwego, ani na serio prześmiewczego.
Tak, wiem, ta odpowiedź nie tłumaczy prawie nic. Problem jednak w tym, że sama, jak już wyżej wspomniałam, nie do końca pojmuję o co tu chodzi. Będę musiała sobie nad tym pomyśleć i kto wie, może prywatnie, a może jako suplement do q&a odpowiedź bardziej wyczerpującą zainteresowanym objawię.
### Marcysia
Pytanie:
"Na jakim instrumencie chciałabyś się nauczyć grać?"
#### Odpowiedź
Marcysiu, jak może wiesz, miałam w swoim życiu przygodę z perkusją i jej podobnymi. Teraz, z perspektywy czasu, żałuję, że akurat w tym kierunku chciałam pójść, bo było to mało przyszłościowe zajęcie. Gdy skończyłam ośrodkową przygodę, skończył się i dostęp do perkusji, a zatem nie miałam już gdzie ćwiczyć. Ponadto bardzo mocno mi się wydaje, że podobnie jarałoby mnie granie na klawiszach, choćby dlatego, że mogłabym na serio kombinować z harmonią. <3 W harmonizowaniu może najgenialniejsza nie jestem, co pokazała dobitnie próba koncertu kolęd. Niemniej przypuszczam, że cieszyłoby mnie bawienie się tym. ZNaczenia nabrałby wtedy również fakt, że przy odrobinie wysiłku, mogłabym nie szukać niektórych podkładów, tylko jakkolwiek, ciulowo bo ciulowo, ale podegrać sobie raz i drugi samodzielnie.
Podsumowując więc, gdybym mogła cofnąć czas i inaczej się ukierunkować wtedy, gdy jeszcze miałam na to większy wpływ, zajęłabym się graniem na klawiszach, nie na perkusji. Choć… Z drugiej strony nie jestem przekonana, że dałoby mi to tyle szczęścia, ile miewałam, grając na zestawie.
### Zakończenie
A tak, zakończenie. Na pytania Pawlinka odpowiem w osobnym wpisie, bo jest ich dobre kilka, a odpowiedzi od razu wyglądały mi na dość długie i godne specjalnej troski, by stworzyć z nich odrębny, w miarę treściwy materiał, który już, nawiasem mówiąc, został nawet nagrany i pojawi się tutaj za kilka dni, co, mam nadzieję, koledze Pawlinkowi nie przeszkadza.