Po dzisiejszej nocy mam jedno wspomnienie, mało przyjemne, jak zwykle w wypadku moich snów. Obudziłam się mianowicie gdzieś zapewne w środku pół koszmaru, z którego jedną sytuację zapamiętałam doskonale, zapewne dlatego, że nawet śniąc często ją wspominałam.
Pewnie z uwagi na fakt, że wieczorem przegadałam z Cinkciarzem trochę o ośrodku w Owińskach, śniło mi się, że nie zdążyłam do szkoły, a miały być jakieś poważne zajęcia, o ile się nie mylę. Jakaś trudna fizyka, ciężki do przyswojenia polski itp. Skoro mój przewoźnik zawiódł lub też spóźniłam się do samochodu swoim zwyczajem, rzuciłam się do pociągu, żeby dojechać samodzielnie.
W pociągu natomiast był olbrzymi tłok i bardzo chamski konduktor. Zatrzasnęły się na mnie z sykiem drzwi, a ja krzyczałam, żeby się ulitował i mnie wpuścił, bo ja muszę. Nie miał wyboru, pchałam się i krzyczałam tak głośno i nahalnie, że tym razem mi darował, choć miał chyba ochotę mnie wypchnąć z jadącego pojazdu albo przynajmniej zostawić tak, wiszącą do połowy w drzwiach. Jakoś znalazłam się ostatecznie we wnętrzu i nie mam pojęcia skąd, ale wiedziałam, że w miejscu, w którym w szynobusie normalnie nie ma siedzeń, a już na pewno nie pojedynczych, jak w tramwaju, koło drzwi siedział Cinkciarz. Postanowiłam się podpiąć pod niego i poprosiłam, żeby mnie przewiózł i w razie czego pamiętał, że jesteśmy razem.
Droga trwała nienaturalnie długo i na jakiejś stacji, której tak naprawdę nie ma [nazywała się Radlewo, Redłowo albo jakoś w tej podobie], gdy pociąg był już prawie pusty, podszedł ten konduktor o sercu z kamienia i oznajmił, że to koniec mojej jazdy i mam się na tej właśnie stacji wynosić. Przeraził mnie do tego stopnia, że zaczęłam płakać rzewnie, leżąc na brudnej podłodze i błagać, że niech się zlituje przecież jestem niewidooooomaaaaa! Jak sobie sama poradzę w jakiejś obcej dziurze? A on dalej swoje, więc w desperacji krzyknęłam: "Cinkciarz, ratuj!"
Cinkciarz łaskawie zwrócił na mnie uwagę, zaczęłam więc gorączkowo prosić, żeby kupił bilet na nas oboje, bo ma legitymację na pewno, a on na te rozpaczliwe prośby zaśmiał się jakby pogardliwie i z wyższością, a następnie powiedział do konduktora: "doobrze, ok, ulituję się nad biednym dzieckiem", a wtedy konduktor ał mi spokój. Mogłam dojechać bezpiecznie do szkoły. Tylko co z tego, skoo zajęcia miały się zacząć o 8 rano, a ja, z uwagi na fakt, że pociąg się jakoś dziwnie wlókł czy wahał, dojechałam na miejsce o 15? Pogarda Cinkciarza wynikała chyba z mojego błagania konduktora, żeby się ulitował nade mną, bo jestem niewidoma.
Co powiecie na taki piękny sen? 😀
Miesiąc: maj 2021
Mały morderca
Normalnie chodzenie do weterynarza w celu obcięcia kotu pazurów uważam za przejaw cieniasowstwa i najprostszą drogę do pozbycia się pieniędzy na własne życzenie. Jednak w wypadku Łaciatka podejście to ulega całkowitemu zawieszeniu. Skoro dwie osoby na raz nie potrafiły pozbawić go więcej niż jednego pazura, starając się robić to przez bez mała godzinę, to domowymi metodami się najwyraźniej po prostu nie da. Problem polega na tym, że on od jakiegoś czasu cierpi na chorobę o nieznanej mi nazwie, która sprawia zdaniem naszej weterynarz, że jego organizm odrzuca pazury jako takie. Skutkiem tego, szpony robią mu się coraz dłuższe, coraz bardziej krzywe i pokraczne i wcale się nie złuszczają. W końcu Łaciatek chodzi, stukając nimi o podłogę jak pies. Bardzo tyflo, bo słychać dobrze gdzie aktualnie się znajduje, ale z drugiej strony nie wątpię osobiście, że sprawia mu to ból, a przynajmniej dyskomfort.
Zwykle obcinanie mu pazurów u wterynarza przebiegało wręcz irytująco spokojnie. Rozlegało się tylko lekkie, acz mocno rozdrażnione burczenie i ciachanie obcinacza, a za minutkę było po wszystkim. Myślałam sobie wtedy zawsze, że to widać ja coś robiłam nie tak, wykazywałam złe podejście. A może on czuje respekt przed obcymi i dlatego pozwala na tak wiele? A może oni po prostu mają jakieś magiczne sztuczki, którymi zamykają mu ten wrzeszczący dziób?
Sprawa wyjaśniła się przy ostatniej wizycie. No więc nie, oni nie mają zadnych wyrafinowanych metod panowania nad kotami. Takiego darcia parcha, jakie łaciatek zaprezentował, dawno, oj dawno nie słyszałam. Dość powiedzieć, że siedziałam dobre parę metrów dalej, a jego wrzask jednak zdołał mnie ździebko ogłuszyć. Brzmiało to strasznie, jakby go mordowano, ale ja już dobrze wiem z własnych doświadczeń, że on dużo więcej krzyczy, niż to warto. Poza tym pokąsał lekarza, choć trzymali go we dwoje i musieli… No, przynajmniej próbowali mu zasłonić głowę, żeby nie widział, jak pazury znikają.
Gdy zniknął ostatni, pani weterynarz stwierdziła, że Łaciatek to bardzo trudny przypadek. Czyli w sumie w delikatniejszych słowach wyraziła to, co powiedział nasz poprzedni weterynarz – że tak agresywnego kota to jeszcze tu nie mieli. A moje zdanie jest takie, że w przyrodzie nic nie ginie i łaciaty najwyraźniej jest przeciwwagą dla Czarnego. Gdyby charaktery ich dwóch połączyć, wyszłyby dwa całkiem normalne, w miarę znośne koty.
Czarny
Trochę wykorzystując komentarze do wpisu, który przeniosłam na drugiego bloga, a trochę dodając od siebie, opowiem Wam o moim przebrzydłym zwierzyńcu. 🙂
Jestem szczęśliwą posiadaczką? No nieee, obraziłyby się pewnie o takie słowo. Opiekunką jestem trzech kotów. Na początek opowiem o Czarnym.
To jakże oryginalne imię zawdzięcza, suprajs suprajs! swojemu umaszczeniu. Ze smutkiem jednak odnotować muszę, że ostatnio weterynarz dopytywała o moje nazwisko, bo nie wiedziała, z którym Czarnym zapisanym w ich bazie ma przyjemność. I taka konkluzja mnie naszła: naprawdę, ktoś jeszcze jest aż tak mało kreatywny jak my? Zwykle spotykałam się z bardziej wyrafinowanymi imionami. Nawet tu, na Eltenie, nikt chyba nie nazwał swoich zwierzaków, odnosząc się po prostu do ich barwy. Jak już to Gizmo, Kitka, Enzo czy Ozzy.
"Jeśli istnieje rasa, której koty są czarne i duże, mają krótką gęstą sierść, sporą mordę i nieduże uszka, to może i on do niej należy." Tak napisałam kilka lat temu, a jakiś czas później wybrałam się na wystawę kotów rasowych. Zachwyciły mnie tam kiciusie bengalskie, takie maluśkie, bo dochodzące średnio do dwóch czy dwóch i pół kilo wagi, zgrabne i, o ile pamiętam, ładnie umaszczone, choć nie przypominam sobie jak dokładnie. 😀 Zachwyciło wielkie bydle, znaczy maine coon. Oo, takiego potwora mogłabym kiedyś mieć. Egipski łysol wzbudził we mnie, szczerze mówiąc, delikatne obrzydzenie. Owszem, był cieplutki i jakby zamszowy w dotyku, ale akurat obejrzeć można było przedstawiciela odmiany, charakteryzującej się pofałdowaną, jakby pomarszczoną i dodatkowo ździebko obwisłą skórą. Nic ślicznego według mnie. I nie zapamiętałabym kota brytyjskiego krótkowłosego czy tam szorstkowłosego, gdyby nie to, że przypominał bardzo mojego niedźwiadka. Tak tak, niedźwiadka. Podobno wygląda jak miś. Pani weterynarz zawsze tak się do niego zwraca.
Nie mogę się wypowiedzieć jednak wiążąco na temat rodowodu Czarnego, ponieważ jego tożsamość pozostaje zagadką. Ten kot to spadek po sąsiadach, których syn go przyniósł, ale nie mogli go zatrzymać. Przez długie lata mieszkał z moją babcią i był to jeden z nieszczególnie licznych, na ile się orientuję, kotów, których ostatecznie nie wyrzuciła z domu lub komuś nie oddała i jestem przekonana, że powodem stały się jego niespotykana wręcz łagodność, cielasowatość i przyjazne nastawienie. Bardziej proludzkiego kota w życiu nie widziałam. Grubas jeden to jest, z gatunku leniwych, model mało ruchliwy. Miły i spokojny jak cielaczek, jednak tulić się szczególnie nie lubi. Nie był do czułości przyzwyczajany od małego, a teraz już go ciężko wiele nauczyć. Na próbę podniesienia kiedyś reagował zesztywnieniem i rozstawieniem wszystkich kończyn, połączonym z nasilonym posapywaniem. Teraz nadal sztywnieje i widać, że nie jest to dla niego komfortowe. I wciąż chwyta pazurami ostatnią rzecz, jaka łączy go z podłożem. Kiedyś był to często obrus, co powodowało uniesienie go i zrzucenie na podłogę wszystkiego, co stało na stole.
Teraz koty nadal łażą oczywiście po blatach, ale nie ma obrusów. 🙂
mimo tej niechęci do zaborczych czułości włącza silnik i poddaje się bardzo chętnie pieszczotom, nie wiążącym się z braniem na ręce. Jeśli jednak za długo się go głaszcze, podgryza i odchodzi. Jeść lubi głównie suchą karmę, ale na szczęście mokre czasem też jest łaskaw liznąć. Niestety, tylko czasem. I weź wytłumacz zasmarkanym obrońcom uciśnionych zwierzątek, że on całe życie był przyzwyczajony do takiego odżywiania i nawet, gdyby mu suche zabrać i zostawić tylko mięso, choćby najlepszej jakości, nie ruszy go z własnej nieprzymuszonej woli. A z takimi ludźmi już miałam przeprawy, gdy spytałam w pewnej grupie, nawet nie fachowej, tylko po prostu lokalnej, jakie zaproponowaliby pomysły na wykorzystanie toreb po suchym żarciu. Boże, ile hejtu na mnie spadło i dobrych rad! I jakoś nie pomogło ignorowanie i napisanie komentarza w tonie "ustalmy sobie jedno: nie szukam mądrości nt. karmienia zwierząt, tylko konkretnej rady, co zrobić z opakowaniami po nim, które już mam". Choć, przyznać też muszę, tyle lajków, ile wysypało się pod tym komentarzem, rzadko dostaję gdziekolwiek. 😀 Widać nie jestem odosobniona w niechęci dla ustawiaczy życia z internetu.
Współżycie z czarnuchem jest bardzo przyjemne. Ani nie skacze specjalnie po meblach, ani nic nie przewraca, ani nie jest upierdliwy. No, chyba że na horyzoncie pojawią się głód albo jedzenie. Przyznaję, wtedy trudno go ignorować. kręci się to to wokół, skrzypi, miouczy, ociera się. Ale nie pcha się bezczelnie w pobliże ludzkiego pożywienia i nigdy nie kradnie, w przeciwieństwie, niestety, do własnoręcznie przeze mnie wychowanego Łaciatka.
Interesująca jest kwestia jego miauczenia. Kiedy zaczynał mieszkanie z nami, prawie nie potrafił tego robić. Chyba żaden z babcinych kotów tego nie umiał, mieszkając z nią. Ale skąd on się nauczył, że na nas może to podziałąć, nie mam pojęcia. Chyba przez obserwację Łaciatka. Choć to ciekawe, zważywszy, że na jego jęki też jakoś szczególnie żywiołowo nikt nie reaguje.
Teraz Czarny wydaje z siebie skrzypo-miauko-jęki, które spróbuję kiedyś uwiecznić i tu wrzucić pewnego razu, bo są nawet interesujące. Szczególnie ciekawy jest sposób, w jakie on je wydaje. Normalnie kot miauczy jednym ciągiem, po prostu "miaau". On natomiast robi to z takim wyrzuceniem powietrza na początku, jakby nie bardzo potrafił. Wychodzi z tego coś w rodzaju zduszonego w pierwszej i drugiej fazie "nnngiau".
Dobra wiem, dziwna jestem, próbując transkrybować kocie miauczenie. W sumie zastanawiam się, czy jakiś alfabet fonetyczny zawiera odpowiednie do tego znaczki. 😀 Obstawiam, że przydałaby się w tym celu już allofoniczna transkrypcja, nie tylko fonetyczna. Hm… Spróbuję to może po krótce wyłożyć, przynajmniej w sensie podstawowym, dla tych, którzy kompletnie nie ogarniają, o czym mówię.
Jest taka dziedzina lingwistyki zwana fonetyką. Zajmuje się ona badaniem powstawania, realizacji i opisem dźwięków mowy ludzkiej. Nasz alfabet, choć niewątpliwie zbliżony do zapisu fonetycznego, nie oddaje go w pełni, trzeba było więc stworzyć coś bardziej dokładnego, by móc realizować fonetykę na papierze. Tak powstały alfabety fonetyczne, dzięki którym każdą lub przynajmniej bardzo bardzo wiele głosek można zapisać czarodziejskim szyfrem, zrozumiałym dla nielicznych. 🙂 A mówiąc na poważnie, wykładowczyni zalecała nam w tym roku używanie alfabetu fonetycznego, żeby zaszpanować przed uczącymi się studentami prawa. Coś jej oni zrobili czy jak? 🙂
Allofony że tak przeskoczę całkowicie parę innych kwestii, to różne warianty jednej głoski. Np. w języku polskim głoska "t" może być realizowana na kilka sposobów, zależnie od tego, przed jaką inną głoską stoi. Gdy mówimy normalnie, nie czujemy tej różnicy, to są takie niuansiki, których normalnie nie zauważymy bez próby wymówienia wyrazu specjalnie inaczej, niż naturalnie wychodzi lub kiedy nie jesteśmy na to wyczuleni. Różnice są drobne, ale istnieją. Wynikają stąd, że gdy wymawiamy jedną głoskę, nasze narządy służące do mówienia już zaczynają się ustawiać do wypowiedzenia kolejnej. Co za tym idzie, jeśli do tej następnej język potrzebuje zostać cofnięty, dźwięk będzie nieco inny, niż gdyby ten kolejny miał być wypowiedziany z językiem bardziej wysuniętym do przodu. Żeby nie było tak wesoło, działa to też do tyłu, bo narządy nadal zostają w pozycji, potrzebnej do wyartykułowania wcześniejszego dźwięku, gdy przychodzi pora na ten po nim następujący. Allofony to właśnie te różne warianty jednego fonemu, czyli, wybaczcie mocne uproszczenie, głoski, a allofoniczne alfabety właśnie służą do tego, by takie niuanse również opisać. Powiedziałabym, że to jak alfabety fonetyczne, tylko bardziej szczegółowe.
Jeśli gdzieś popełniłam błąd w tłumaczeniu, to proszę mnie natychmiastowo poprawić. Faktem jest, że w zajęciach uczestniczyłam zawsze pilnie, ale z teorią mi nie do końca po drodze. Mogłam coś lekko pokręcić, choć troszkę wątpię, bym w tak podstawowej sprawie coś pomyliła.
O czarnym to na razie będzie tyle moi drodzy. O fonetyce, fonologii i wszystkich innych dziedzinach
językoznawczych również. 🙂