Kolejną średnio udatnie napisaną opowieść z mojego życia zacznijmy od tego, że w zeszły czwartek wieczorem przyjechała do mnie dostawa z Tesco. Dwóch młodych i silnych przynosiło mi towar w skrzynkach, a ja wyładowywałam to wszystko stojąc w otwartych drzwiach mieszkania, co stworzyło panu kotu doskonałe warunki, by podjąć pierwszą od dobrych paru lat udaną wyprawę na zewnątrz. Do dwóch silnych i młodych, nawiasem mówiąc, byłam zmuszona zadzwonić po przyjrzeniu się jeszcze raz swojemu zamówieniu.
— Witam, to znów ja – oznajmiłam radośnie. – Może dowieziecie mi jeszcze mrożoneczki?
Dowieźli. Przy okazji przejrzeli sobie własne listy i zabrali mi mięcho, którego nie zamawiałam, a między sobą przyznali, że im się pomieszało. Swoją drogą… Ale ja jestem uczciwa i dobra! Mogłam sobie zostawić to mięsko przecież, no nie? 😀 Zaraz popadnę w samouwielbienie chyba!
Następnego dnia, wracając z pracy (tak tak, mam coś takiego jak praca, ale o tym innym razem pewnie się szerzej rozpiszę jeśli się uda), no, więc wracając z tej pracy i będąc już na swojej ulicy, usłyszałam, że obok mnie z rzeźnika wychyla się jakaś kobieta. Nie mam pojęcia skąd, ale byłam przekonana, że ją znam, choć jej głosu nie kojarzyłam. Miałam to wrażenie jeszcze zanim się do mnie odezwała:
— Sąsiadka! Wasz kot siedzi pod piwnicą!
I teraz dygresja: u Was też ludzie nie bardzo się znając po imieniu lub nie chcąc go powiedzieć zwracają się do siebie per sąsiad/sąsiadka? Bo u mnie tak i to właściwie mnie zastanawia. Bo jeśli nie, to czy to jest przypadłość Poznania czy może po prostu tych ludzi, mieszkających obok siebie w tej jednej starej brzydkiej kamienicy od trzydziestu albo i więcej lat?
Weszłam na klatkę schodową, po pewnym namyśle przymknęłam drzwi. Po namyśle, bo kot mógł przecież czekać tylko aż drzwi się otworzą albo umknąć ze strachu. Zaciciałam delikatnie i usłyszałam cichutki króciutki pisk.
— No chodź, ććśśśś, no gdzie Ty jesteś? Cecylka? – Wiele szukać nie musiałam. Kot siedział skulony i wciśnięty w sam kącik przy drzwiach do piwnicy. – No Choodź, chodź kotek, chodź głupku jeden. Ooo, to nie Cecylka, a ja byłam przekonana, że ona. Łaatuś, no choodź, chodź.
Dał się złapać, wziąć na ręce i ani nie pisnął. Ech, żeby tak samo nie śmiał pisnąć i spokojnie się zachowywał kiedy trzeba iść do weterynarza… Ale nie, on musi robić taki hałas, że pół ulicy się zapewne ogląda.
Jakieś dwie godziny później gdy mrok zapadał już nad urokliwym miastem Poznaniem, z pewną ciekawością i radością oczekiwania w duszy szłam na pociąg do Wrocławia. Zaiste, pocieszny widok mogłam sobą prezentować. Na plecach spory, czarniutki plecak, w prawej laseczka, a w lewej powód tego, że mogłam wyglądać pociesznie albo przynajmniej pokracznie.
Już zgoła pół roku temu może obiecałam koledze Krisowi (tak, temu Krisowi :P), że dam mu puścić z dymem moją wiedzę, czyli po normalnemu, przyślę mu notatki z liceum, gimnazjum i skąd tam jeszcze, żeby je sobie zjarał w piecu, a co kurde. Niech coś ze znajomości ze mną ma, niech go coś ogrzewa w zimne ciemne dni. 😛 Głupi pomysł, nie powiem, bo dużo łatwiej mi oddać to komukolwiek na miejscu, a jemu skoczyć do Lidla po podpałkę za 4 zł, ale ludzie, czy czasem nie można zrobić czegoś durnego i pozbawionego logiki? Wysłać paczusią mi się tego dobra jakoś nie chciało, a gdy zaproszono mnie na taaaaaką imprezę do Wrocławia stwierdziłam, że równie bezsensownie, ale za to ciekawiej byłoby zabrać pakę ze sobą. Paka miała formę mniej więcej sześciennego kartonu o boku jakichś 40cm. Jako, że wcześniej nie pomyślałam nad tym, a później czasu zabrakło, nie dorobiłam pace żadnego uchwytu, choćby z taśmy klejącej. Wsadziłam ją więc ostatecznie we własną kurtkę, częściowo ją zapięłam, przeciągnęłam pod zapiętą częścią zamka rękawy i kaptur i stworzyłam w ten sposób w miarę stabilne, nie rozwalające się nawet trzymanie. Cóż jednak z tego, że stabilny, skoro wygodne byłoby niesienie tego w ten sposób tylko gdyby pakuneczek nie był ciężki? A niestety, jak na możliwości mojej słabej, niewieściej lewej ręki był. Najpierw się obijał. Potem, może gdy przeszłam 100m postanowiłam zmienić uchwyt. Potem, oczywiście, znów się obijał, a na dodatek w takiej pozycji było jeszcze mniej wygodnie. Po następnych kilkudziesięciu metrach oparłam go więc sobie o biodro, ale oczywiście się zsuwał i miałam świadomość, że pewnie zaraz kurtka z pudła spadnie i wszystko upuszczę na ziemię. W takiej sytuacji nie kontrolowałam dobrze drogi, a zatem nie minęła minuta, jak weszłam z niejakim rozpędem w kwietnik, może kojarzycie, taki z gatunku sięgających do pół łydki i otoczonych murkiem, na który też poleciałam całym rozpędem, starając się tylko podnieść jak najwyżej głowę, żeby nie roztrzaskać sobie podbródka.
"Nieeee, nie nie, zaryję, kurwa! Kurwa, zaryję w ten murek! – przeszła mnie paniczna myśl. – Krisu mnie w życiu nie pozna. Jaki Krisu, przecież jak sobie rozbiję szczękę na drobne, to do niego nie pojadę, Nie! Aaaa!"
Nie zaryłam. Moja broda zatrzymała się jakieś 10cm za krawędzią murku. O dziwo pozycja, w której się znalazłam była nawet prawie wygodna. Przemknęła mi myśl, że to zrozumiałe, że można się przewrócić i tak zasnąć o ile wyląduje się podobnie.
Trzymając pudło w uścisku, przekręciłam się i sturlałam na drugą stronę kwietnika, przy okazji przyginając nieco gałązki rosnących na nim kolczastych badyli i hacząc się o nie i ległam na plecach, z pudłem w objęciach. Zaraz ktoś albo i kilku ktosiów stanęło obok.
– Pomogę pani wstać – wystąpiła jakaś starszawa kobieta. – Proszę podać mi rękę.
"Co? Rękę? Lepiej byś szanowna kobieto wzięła na chwilę to pudło. Albo laskę" – pomyślałam z niezadowoleniem i gwałtownie zebrałam się sama z ziemi.
— Aa, dała sama radę – orzekła kobieta i odeszła w dal.
Przewracając się myślałam, że Bóg wie co mi się stanie, a tym czasem jedynymi obrażeniami, jakie wyniosłam były kolec wbity w kciuk i jakieś tam stłuczenie. Nawet nie zdarłam sobie skóry, co to tam właściwie za przygoda? 😀
Dalszą drogę przebyłam już bardzo ostrożnie i spokojnie, trzymając pudło w obu rękach przed sobą, a laskę chyboczącą się w trzech palcach i kontrolując nią tylko boki. Na dworcu natomiast, gdy przystanęłam na momencik, by zmienić uchwyt na kurtce, znalazło się znowu jakichś dwóch młodych i kto wie, może silnych 😀 (nie sprawdziłam, bo jeden z nich mnie z moim zderzakiem prowadził przed sobą za ramię, więc nie miałam okazji go zmacać, 😀 a drugi szedł gdzieś obok), którzy wsadzili mnie w pociąg. I to na tyle jeśli chodzi o moje przygody, oczywiście te niezwiązane z pobytem we Wrocławiu. No ale o tych z Wrocławia ciężko opowiadać, niech już na ten temat wypowiada się choćby kolega Siciliano (tak, ten Siciliano). 🙂 Niech opowie jak to zepsuł mi końcówkę, chętnie posłucham tej historii w jego wersji. Moja jest taka, że na imprezie u Armanda (tak, u tego Armanda), na której byliśmy oboje on grał "Pogodę ducha", ja ją oczywiście śpiewałam, rozkręciłam się, poczułam jak gwiazda największego formatu, bo ludzie nawet o dziwo słuchali, a on mi uciął ostatnie dwa fragmenty refrenu. No i jak miałam tego nie skomentować? No jak kurde mogłam nie powiedzieć z pretensją w głosie "eeeej, spierdoliłeś mi końcówkę!" Toż sobą bym nie była gdybym się przed tym powstrzymała. 😛 I nic mnie nie obchodzi, że niby zrobiłam na koniec kodę. Ja nawet nie wiem co to w ogóle jest! Co nie znaczy, że jeśli ktoś by chciał mi to wyjaśnić, to ja chętnie go nie posłucham.
No nic proszę państwa, bynajmniej nie w grobowym nastroju, przynajmniej na razie, życzę udanych obchodów Wszystkich Świętych i Zaduszek. Oby Wam się groby nie pomyliły, oby Was na cmentarzu żaden kieszonkowiec nie oskubał, oby nie obgadywali Was potem jacyś dziwni ludzie, że oni przyszli pierwsi na grób kogoś Wam bliskiego i sami go ogarnęli, sugerując jednocześnie, że Wy o niego wcale nie dbacie. Nie wiem z jakiej przyczyny, ale moja matka się tego boi. Ja uważam, że to najmniejszy problem, serio. Ani ja, ani ona z byłymi współpracownikami mojego ojca się nie zadajemy, a nawet jeśli, to chyba ostro w gorze nie tak ma ktoś, kto na podstawie tego, kto jak dba o grób wyrabia sobie sądy o człowieku. Znaczy ja rozumiem, że o grób to dbać trzeba, bo to upamiętnienie, to jak dbanie o pamięć osoby itp itd, ale z drugiej strony… Serio, ktoś ma mi obrabiać tył za coś takiego? Wszystkie witki opadają i śmiech pusty ogarnia. A jeszcze większy śmiech ogarnia mnie gdy pomyślę, że czymś takim można się przejmować.
Już chyba na koniec chciałabym się Wam do czegoś przyznać. Otóż ja właściwie zawsze lubiłam ten tłok, ścisk, gwar i atmosferę pierwszego listopada na cmentarzu. To przecież jedyna okazja, kiedy wszyscy nagle przypominają sobie, że cmentarz istnieje. Mam takie wspomnienie ogólne, całkiem miłe którychś Wszystkich Świętych. Były już zimne dni, wszystkie liście pożółkły, znicze pachniały, słonko świeciło i trochę ogrzewało przymrożone po nocy powietrze. A my wyrywaliśmy haczką kolejne pokolenie czegoś bliżej nieokreślonego, co kiedyś babcia posadziła na grobie dziadka i nikt nigdy z tym sobie nie dał rady. Ja pierdzielę, jakie wtedy rodzice do babci mieli pretensje o te badyle… Przypuszczam, że i dziś kiedy pójdziemy do dziadka, będzie trzeba trochę tego czegoś się nawyrywać. A jest przy tym trochę roboty, bo dziadostwo nie dość, że się wyplenić nie da już od bez mała 10 czy 15 lat, to jeszcze mocno się trzyma grubaśnymi korzeniskami. Pewnie byłoby trzeba przeryć ziemię na pół metra albo i lepiej w głąb, żeby tak naprawdę się zielska pozbyć. Ale wracając do wspomnień: lubię tę atmosferę, tych ludzi pchających się jeden przez drugiego przez bramę, te zatłoczone autobusy, ten delikatny szum ludzkich rozmów słyszalny od sąsiednich grobów, zapalanie znicza też lubię, wyrywanie chwastów właściwie uwielbiam. Odmówienie "Wiecznego odpoczynku" też lubię, choć zawsze mierzi mnie to, że razem ze mną odmawia go osoba, która z modlitwą, pobożnością czy jakąkolwiek religijnością ma tyle wspólnego, co kamień węgielny z węglem kamiennym. A poza tym… Serio, modlisz się teraz za człowieka, którego niemal nienawidziłeś? A co dla Ciebie ta modlitwa znaczy jeśli cokolwiek w ogóle? Naprawdę szczerze się modlisz, choćby na tyle szczerze jak ja czy może po prostu tradycja nakazuje się pomodlić, więc się modlisz, bo tak wypada dla samej modlitwy, nie dla pamięci człowieka? Ale przede wszystkim brakuje mi w tej modlitwie atmosfery skupienia, chwili powagi, zastanowienia się. No nie kurde, to po prostu zwykle jest odbębnienie obowiązku. Obowiązek skończony? Dobra, następny grób proszę, a potem heja do domu na obiad. Z drugiej strony, jednak ciężko o refleksyjność w tym dniu, bo przychodzę, patrzę tak na ten nagrobek, rozmawiam z rodziną normalnie, zgarniam liście, zapalam nawet ten znicz, ale to wszystko jest takie zwyczajne, gdyby nie to, że w niezwykłym otoczeniu, to wręcz powiedziałabym – codzienne. Nic się po prostu nie dzieje. Wszyscy wokół też zagadani, zajęci sobą. I za to też nie lubię pierwszego listopada – jest taki jakby komercyjny, masowy, wszyscy lezą na ten cmentarz, bo tak trzeba, bo kuźwa mać tradycja, bo wypada, bo tak. A ile procent z tych osób naprawdę ma potrzebę, żeby ten grób odwiedzić, żeby pomyśleć chwilę o tym zmarłym? Ja niestety chyba należę też do osób, które nieszczególnie to święto poważają. Choć, jak wyżej napisałam, lubię tę atmosferę. I nie miałabym naprawdę nic przeciw, by chodzenie na groby było bardziej nacechowane czymkolwiek, nie było pustym gestem, który się wykonuje raz do roku i zapomina o nim na drugi dzień.