Trudno będzie mi chyba wymienić 10 rzeczy, bez których nie mogę się obyć, ale nie powtarzając argumentacji poprzedników. Taka biała lafirynda np… Jak tu bez niej żyć na dłuższą metę? Swoją drogą, kiedyś dużo łatwiej przychodziło mi poruszanie się bez niej, Nie, żeby mi wybitnie przeszkadzała, bo nie przeszkadza na ogół, ale akurat to zjawisko nieumiejętności polegania na sobie bez kawałka rurki w ręce mi się nie podoba, bo ta niepewność to przede wszystkim wytwór mojej psychiki. Jednak nie potrafię uzasadnić nieodzowności tej rurki inaczej niż Monika, więc postaram się pominąć ją w tym zestawieniu.
– 1. Jedzenie i picie.
Trywialne? Głupie? Pierdoły Wam tu wypisuję? No dobrze, ale po pierwsze, są to moje pierdoły, więc mogą brzmieć jak mi się spodoba, a po drugie, bez jedzenia i picia życia sobie nie wyobrażam. Pomijając już oczywisty fakt, że bez nich to i o wyobrażaniu po pewnym czasie można zapomnieć, oznajmiam niniejszym, że po prostu lubię jeść. Średnio za to na ogół przepadam za przygotowywaniem pożywienia i nie przykładam zbytniej wagi do wykwintności i finezyjności tego, co gotuję. Bynajmniej nie obce są mi sformułowania „doprawić do smaku”, „sypnąć tak na oko” i „no tak mniej więcej tyle”. I mimo to wychodzi mi to jedzenie nieźle, co chyba oznacza, że nabrałam po prostu wprawy w jego tworzeniu, a skoro tak się sprawa przedstawia, to tym bardziej mam do pożywienia oraz napitków stosunek pozytywny.
2. Komputer.
Po krótce, bo to mało intrygujące – to jest moje okieneczko na świat i narzędzie, bez którego już sobie życia nie mogę wyobrazić. Te porywające dyskusje mailowe zamiast korespondencji papierowej, te skany, które w każdej chwili można po prostu zocrować i przestudiować, ten przecudowny SOW, który… Który najchętniej bym co prawda udusiła, rozgnitła na miazgę, opluła, skopała i sklęła, ale w końcu, po solidnej dawce melisy i paru niekontrolowanych atakach furii udaje się jakoś tam obsłużyć bez piszczenia nad uchem dobrym ludziom dysponującym wzrokiem, żeby pomogli wypełnić, choć i tak papierologii przez internet nienawidzę, nie-na-wi-dzę! Jednak z przyjemniejszych kwestii, gdzie, no gdzie tak przeczytam książkę, jak nie na komputerze podpiętym do głośników? A gdzie tak prędziutko przejrzę internety w poszukiwaniu, dajmy na to, odpowiedzi na pytanie, ile grup krwi mają koty (odpowiedź brzmi „3”) lub czy jaskra dyskwalifikuje człowieka jako dawcę krwi (odpowiedź brzmi „nigdzie takiej informacji po prostu nie było, więc najwyraźniej nie”). No przydaje się ten komputer, taaak no, no przydaje, trzeba się pogodzić z rzeczywistością.
3. Telefon.
Tak, przyczyny prawie takie same, jak powyżej. Choć Too Good To Go na komputerze nie ma. I z Zooplusa się ciężej korzysta na telefonie, prawdę mówiąc. No ale tak poza tym wyjść na miasto, zwłaszcza w jakieś nieznane dobrze rejony bez komóreczki i chociaż byle jakiej aplikacji do nawigacji na tejże, to już bym wolała nie musieć. Ostatnio ze smutkiem przyszło mi pożegnać moją ulubieną, ukochaną, debiloodporną, choć czasem humorzastą nawigacyjkę Nav By Via Opta. Nie będzie jej już, wycofana została ze sklepu i w ogóle odpalić jej nie mogę. Przyjdzie mi się wreszcie przekonać do Seeing Assistant Move’a, choć mnogość jego funkcji i ich nieintuicyjne nazwy, miliardy parametrów do ustawienia, by po prostu móc włączyć to i iść pewnie w świat zniechęcają mnie do jakichkolwiek prób konfiguracji tej aplikacji już od lat pięciu. No trudno, trzeba złapać jakiegoś dobrego Patryka, podeprzeć się być może jakimiś telefonami do przyjaciela w razie potrzeby i poświęcić znowu wiadro melisy, i stracić tydzień czy miesiąc, żeby to jakoś ustawić. Pociesza mnie jedynie, że jak już zostanie to ustawione dobrze i pode mnie, to zacznie śmigać, aż kukle będą swędziały, znudzone zaleganiem w chałupie.
4. Apropos chałupy – łóżko.
Łóżeczko, łóżunio, wyrko, barłóg, legowisko – wiele określeń, bo i jak tu jednym słowem nazwać coś tak nieodzownego w mojej, ostatnio przeważnie horyzontalnej egzystencji? Obawiam się, że stanowczo zbyt horyzontalnej, co, o zgrozo, potwierdzać zaczęła od jakiegoś czasu moja waga. No wszystko wszystkim, ale żebym przytyła przez rok tyle, że ważę już więcej niż kiedykolwiek w życiu… Co prawda stan alarmowy jeszcze przede mną, 60kg z okładem to nie powód do paniki, ale uważam, że, niczym Warta w ostatnich dniach, przekroczyłam stan ostrzegawczy. No przekroczyłam, kurde, skoro wcześniej ważyłam stale od 5 do 10kg mniej niż obecnie.
5. Mydło.
Ale koniecznie w kostce, koniecznie. Mydło wszystko umyje, nie tylko uszy i szyję i mi się zawsze sprawdzało. Mydła w płynie do mycia nie używam i używać nie zamierzam, tak samo jak i wszelkich żelów pod prysznic, bo zostawiają na skórze obleśną warstwę śliskiego badziewia, dającą poczucie niedomycia. I nie obchodzi mnie, co na ten temat twierdzą kosmetyczki, kosmetolodzy i internetowi eksperci – ja na mydło nie narzekam i nie zamierzam zacząć tego robić. A już odchodząc od tych spornych zapewne kwestii, z brudnymi rękami też jakoś trudno żyć, dlatego mydło jest u mnie w ruchu bardzo często i ciężko bez niego, no ciężko jakoś.
6. Ciepłe skarpetki.
Ostatnio moi domownicy zaposiedli manię mrożenia mieszkania na maksa. Cały czas otwarte okno, chociaż jakieś małe, jakiś lufcik, jakieś w łazience, cokolwiek, żeby tylko był przewiew. Mamy jednak tak jakby zimę i, choć ostatnio to sprawa nieco dyskusyjna, zimno mi jest, niebodze, więc w skarpetkach chodzę, najchętniej takich grubych, z mchem w środku, zrobionych rzekomo z alpaczej wełny. Alpaka nie alpaka, kulkują się one niemożebnie, nawet odkulkowywatora nie chce mi się już uruchamiać, bo po każdym praniu musiałabym je golić.
7. Kocyk.
No a co myśleliście? Jak już wiecie, chałupie zimno, siedzę dużo w łóżku, więc jak mam jeszcze nie doceniać grrubego, ciepłego kocyka?
8. Książki!
Towarzyszą mi od piątego czy szóstego roku życia. W sporej mierze dzięki nim jestem kim jestem, wiem co wiem i umiem co umiem. Pomagały przetrwać co cięższe momenty w życiu, oderwać się od problemów, uczyły, dotrzymywały towarzystwa, bawiły, rozszerzały horyzonty, pogłębiały świadomość. Teraz przede wszystkim pomagają zabić czas i się rozerwać, ale stały się jeszcze bardziej wartościowym użytkowo i intrygującym źródłem wiedzy, odkąd częściej zaczęłam sięgać po pozycje popularnonaukowe. Bywało też, że przez nie życie miałam zatrute, kto miał do czynienia z „Beowulfem” w oryginale i „Poetyką” Korwin-Piotrowskiej, ten może wie. W każdym razie, o ile nie znajdę czegoś podobnie ciekawego i absorbującego, czytania porzucać nie zamierzam. Nie lgnę do niego maniacko i może potrafię sobie bez problemu poradzić bez wchłaniania kolejnych lektur, ale książki na tej liście znaleźć się powinny, choćby ze względu na to, że nie byłabym bez ich wpływu tą samą osobą, a więc, patrząc wstecz, obyć bez nich bym się nie mogła.
9. Plecak.
Dla czytelników i ludzi, którzy mnie znają żadna to tajemnica zapewne, że uważam plecak za najwygodniejszą i najsensowniejszą formę torbopodobną. Plecak, proszę państwa, to życie, plecak to niech by i te przygniatające do ziemi 20kg zakupów, którego to ciężaru nie przeniosę w rękach dalej niż na kilkadziesiąt metrów. Plecak to swoboda ruchu, brak konieczności dbania o to, co niesie się po lewej stronie i operowania laską od prawej tak, by to ochronić przed złem naszego świata. Plecak, proszę państwa, to racjonalne udogodnienie, któremu siatka może buty lizać. (Nie krępujcie się, zwizualizujcie sobie powyższe zdanie.) I ja bez plecaka obyć sie nie potrafię i nie chcę.
10. Kubek.
Phi, co ja mówię – kubek. Kubas, taki przynajmniej 400-mililitrowy. A w nim od razu dwie saszetki herbaty, zwłaszcza dwie, gdy chodzi o herbidki owocowe. Ostatnio używam kubła o pojemności 520ml, którego walorem jest przyjemna w dotyku kreskowana w esy-floresy powierzchnia. Zainteresowanych kupnem podobnego odsyłam do sklepów Pepco. Co prawda kubkowa wystawka zmienia się tam dość dynamicznie, ale przedstawicieli tej rzeźbionej rodzinki napotkałam tam już dwukrotnie. Wracając do herbatki i kubasów, to odkąd porzuciłam przyjemność trwonienia posiadanych funduszy na zakup soków owocowych, herbata stała się dość istotnym składnikiem mojej diety, choć, prawdę powiedziawszy, nie wielbię jej szczególnie. Ostatnio zaczynam nawet odczuwać przesyt herbatami owocowymi, choć na razie dotyczy to smakó w rodzaju owoców leśnych. Jest to powód, dla którego kubas z zawartością postawiony na stoliku koło łóżka przed snem odkrywam czasem półtora dnia później, gdy odczuję silniejsze pragnienie zrobienia herbaty, oczywiście wiadomo w jakim naczyniu. Może czasem przechodzi mi na myśl, że taki nocnik nie jest mi potrzebny, że do popijania starczyłoby coś mniejszego… Ale zawsze wątpliwości te rozwiewa kolejny raz, gdy pół litra jakiegoś wynalazku w rodzaju hibiskusa z melisą, lipą i lukrecją pochłaniam w ciągu pięciu minut i jeszcze mi mało. Stanowczo picie z wiadra ma więcej zalet od dorabiania trzeciej dokładki małej herbatki w kubeczku o pojemności 250ml.
No dobrze, moi kochani czytelnicy, o ile którzyś po tak długiej przerwie jeszcze się tu pofatygują, czas kończyć. I nie, nie obiecuję ani że przyjmę którekolwiek z wyzwań, jakimi mnie ostatnio zbombardowano, ani też że tego na pewno nie zrobię. Bądźcie gotowi na wszystko, może poza kasacją całego bloga, bo tego nie mam żadnego powodu uczynić.