Miesiąc: maj 2019
Są takie utwory, które wwiercają się w mózg i nie raczą się odpiętrolić przez cały Boży dzień,a jak następnego poranka sobie o nich przypomnę, to i dwa. Najgorsze jest to, że one są bardzo ładne, tylko dzięki temu przylepieniu się do mózgu tracą sporo ze swojego uroku, bo ile można? Co nie znaczy, że przestaję je lubić. Nie, po prostu nie są już po takiej iluśgodzinnej sesji równie urokliwe jak za tym pierwszym razem. W ciągu ostatnich kilku miesięcy były to na przykład utwory następujące:
1: Państwo Mulcostwo, po co Wy żeście to puścili na tej parapetówce, co? 🙁 Od tamtej pory nie mogę o tym zapomnieć!
2: Serdeczne dzięki Krisu, to przez Ciebie! 😛 ;(
3: Cholerne Melo Radio!
4: jak powyżej.
5: A to już chyba Jedynka mi przypomniała.
Patrzcie, podziwiajcie i bijcie pokłony 😉
Najbardziej lubię być w domu.
Tam czas najmilej upływa,
W mym ciepłym, wygodnym wyrku
po prostu uwielbiam przebywać.
Wydajniej pracuje tak leżąc,
gdy obok mnie kot się rozkłada.
Choć trochę mi miejsca zabiera
nie zwalam z łóżeczka dziada.
Kanapę mam w miarę szeroką
nakrytą miękkim kocykiem.
Kładę się na niej codziennie
ze starym wiernym kompikiem.
Burzy niekiedy mój spokój
myśl jedna niepokojąca:
co będzie kiedy ten laptop
rozwali się wreszcie do końca?
Ciężki mnie wtedy los czeka,
ciężki, smutny i marny.
Bo jak ja sobie położę
na brzuchu komp stacjonarny?!
Żyję szanowni państwo, jeszcze. Może nawet to potrwa dłużej? Nie jest to takie oczywiste, bo cóś mnie wzięło. I to tak wiecie, chamsko, prostacko i co gorsza, nie do końca z nienacka. Grzaniec nie pomógł, czosnek też, po silniejsze leki sięgać nie miałam zamiaru. W zeszły piątek, czyli w pierwszym dniu tego jednoosobowego pogromu pojechałam jeszcze do rodziny na wieś. No coo, w końcu umówiliśmy się na ten wyjazd już dawno. Opakowałam się szczelnie, cebulaszczo od góry do dołu i w drogę.
Na wsi jak to na wsi. To znaczy nie do końca jak na wsi, bo jedyna krowa, jaką było słychać należy do sąsiada, kury siedziały zamknięte, a pies to tam jest tylko jeden i to taki pizdryk może wielkości dwóch kotów, którego trzymają w domu. Gdzie jak parę lat temu jakiś zwierzak z podwórka wlazł dalej niż do przedsionka, to był alarm na cały dom i wielkie wyganianie!
Kojarzycie miodek z mleczy? Ja po raz pierwszy natknęłam się na taki wymysł w teorii na grupie na fb, na której znalazłam przepis na niego. W praktyce zetknęłam się z tym właśnie na wsi. Ponadto dowiedziałam się, że można podobnie przyrządzić miętę. Hm, skoro miętę, to pewnie i inne rzeczy… Ciekawe tylko które. Szkoda byłoby zmarnować parę kilo cukru na eksperymenty, z których wyjdzie jakiś babolec. Zastanawiam się, skąd by tu wziąć porządne mlecze. Pojechać za miasto? Mało coś, choć wiadomo, że byłoby gdzie. Chodzi mi o to, by one były możliwie nie zanieczyszczone, koło autostrady zbierać zamiaru nie mam. Nawet chodziły mi po głowie myśli, żeby narwać kwiatuszków tam, u rodziny, ale czasu niewiele, poza tym jednak chodziło raczej o spędzenie z nimi czasu, niż o uciekanie w swoich sprawach. A do tego pogoda była brzydka, chmury jakoś tak wisiały nad okolicą, wiatry niespokojnie targały, więc zrezygnowałam z tego pomysłu zanim jeszcze zastanowiłam się dobrze nad jego realizacją.
A po powrocie do domu, padłam. I nie wstałam na dłużej do poniedziałku. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek miała tak spuchnięte węzły chłonne, by ciężko było mi ślinę przełykać. No cóż, kiedyś musiał być ten pierwszy raz. W szczegóły wdawać się nie ma co, bo kogo to interesuje. Dość, że w poniedziałek dałam jeszcze jedną szansę swojej lekarce pierwszego kontaktu. No i zawiodłam się, srodze się zawiodłam, bo wizyta, tak samo zresztą jak rok temu, wyglądała tak, że babka pobieżnie mnie osłuchała i obejrzała, a następnie wypisała zwolnienie i receptę na antybiotyk. Nie wykupiłam jej i nie wykupię, bo uważam antybiotyki za leki ostateczne, przydatne kiedy ktoś jest jedną nogą dosłownie w grobie, a nie tabletki na kaszel. Może i poleczę się jeszcze parę dni od tej chwili a nie trzy od poniedziałku, ale przynajmniej nie będę musiała odbudowywać flory bakteryjnej. A gdyby to, co mi dolega było chorobą wirusową? Ooo, to by dopiero sobie te wirusiki tam poszalały gdyby nie było moich przyjaznych bakterii, założę się.
Kiedy kończę ten wpis, czyli w tej chwili, choroba sama z siebie poszła w pyrska. No i dobrze, nie tęsknię. Jestem zdrowa, lśniąca, czysta i w miarę zadowolona z życia. No i cóż, chyba zakończę ten jakże mądry i konstruktywny wpis, bo piszę go w notatniku, a już mnie rączki świeżbią, żeby choć spróbować napisać coś zgoła innego, więc przyda się ten "bez tytułu – notatnik" na ów twór.