Na grupie na fb pojawił się wpis pewnej pani, która pytała o radę: posłać swojego siedmioletniego niewidomego, całkiem normalnego i uzdolnionego muzycznie syna do ośrodka czy też do widzącej szkoły. Komentarze były… Różne. Powiedziałabym – skrajne i w dużej części nieobiektywne. Postarałam się zebrać to, co najlepsze w nich i swoje doświadczenia i oto, jak brzmi trzydziesty dziewiąty komentarz.
To ja też coś powiem. Nie mam zamiaru wciskać niczego na siłę, bo wybór należy do pani. Wypowiem się jednak raczej jednostronnie, bo przez cały czas edukacji przebywałam w ośrodku w Owińskach, a dopiero w tym roku, jak to się pięknie mówi, wyszłam do ludzi na studia. I może właśnie od tego faktu zacznijmy. Nie dostałabym się na studia, i to na jednym z tych lepszych wydziałów na lepszych uczelniach gdyby poziom edukacji w Owińskach nie był wystarczający, by zdać maturę z dobrymi wynikami. To jedna dobra wieść. Druga jednak jest trochę smutniejsza: przykro mi niezmiernie, ale wątpię, by wiele osób poszło w ślady moje i ludzi z mojej klasy. Kiedy przypomnę sobie osoby z roczników powiedzmy obecnie gimnazjalnych w Owińskach…. No nie. No… Nie. Po prostu to, czego nauczą się uczniowie zależy od możliwości większości klasy. Ten, który wystaje wiedzą ponad nich może mieć dodatkowe zajęcia, pewnie, ale szczerze mówiąc widziałam jeden taki wypadek gdzie ktoś miał w gimnazjum dodatkowy angielski na poziomie licealnym. Tak więc owszem, z poziomem to nie jest tak różowo. I tak, pewien wpływ mają na to osoby ze sprzężeniami. Przy czym chciałabym zaznaczyć, że ci, którzy mają upośledzenie lekkie są w osobnych klasach, choć czasem łączonych z normalnymi, więc nauczyciel musi się zajmować obiema grupami, co jednak nie szkodzi tym ze zwykłym nauczaniem uczyć się tego, czego powinni.
Druga interesująca panią kwestia to jak rozumiem muzyka. I tu szczerze mówiąc Owińsk nie polecam. Są nauczyciele, owszem, nauczyliby pewnie syna na dodatkowych zajęciach, ale przypuszczam, choć doświadczenia nie mam, że nie bardzo się to ma do szkoły muzycznej, choćby w Laskach.
Kolejna kwestia: w Łodzi i Bydgoszczy też są ośrodki, one też nie mają szkoły muzycznej.
Kolejna sprawa to fakt, że w szkole masowej czy też integracyjnej nauczyciele nie bardzo wiedzą jak się z niewidomym obchodzić. Że tak podam dwa przykłady, akurat osób, z masówek. Otóż, była sobie koleżanka, która w masówce wszędzie była prowadzana, wszystko za nią robiono, zawsze ktoś był obok i jej pomagał. Nauczyciel wstawiał jej piątki za to, że zrobiła zadanie patrząc do zeszytu na poprzednie i to miała być kartkówka. W podstawówce miała więc średnią typu 5,0 na koniec roku. A potem przyszła do Owińsk i się skończyła maniana, uczyć się trzeba było zacząć. I nagle z piątek zrobiły się jedynki, dwójki i trójki i okazało się, że koleżanka nie ogarnia za bardzo materiału. Podkreślmy, że do owej podstawówki przed nią a także po niej chodziły osoby niewidome. Za drugi przykład podam historię pewnego chłopca. Otóż chłopiec ten chodził do zerówki. Chodził rok, potem nauczyciele stwierdzili, że trzeba go zostawić na drugi rok. Gdy ów drugi rok się skończył, nauczyciele odkryli wielką prawdę: nie wiadomo co z nim zrobić, jak go uczyć. Przy czym wcześniej cały czas wszystko było w porządku, nie mieli problemów. Teraz chłopiec ma 8 lat i nie wiadomo co tu czynić. Opisuję te sprawy, by była pani świadoma, że trzeba cały czas trzymać rękę na pulsie. Ponadto nauczyciele mogą nie wiedzieć jak sobie z takim uczniem poradzić także dlatego, że stereotypowe postrzeganie niewidomego nie jest zbyt pochlebne. To, co ktoś wcześniej napisał, że możemy być uważani za ograniczonych umysłowo to święta prawda. Sama tego doświadczyłam szczerze mówiąc.
Jeszcze inny problem to jak postrzegany będzie syn wśród rówieśników. W dużej mierze zależy to od niego. Ale cudów też chyba nie ma się co spodziewać.
Kolejna sprawa to to, że w ośrodku faktycznie dziecko się ma duże szanse nauczyć wielu rzeczy. Widziałam jak przychodziły tam sześciolatki, które nie potrafiły kurtki powiesić na wieszak, założyć papci, jeść nożem i widelcem, posmarować chleba, pościelić łóżka. I powiem tak: po jakimś czasie umiały. Nie zapominajmy też o tym, co ktoś już wcześniej napisał: w ośrodku po prostu są dostosowane materiały do nauki. Tam też dzieci na pewno uczą się czytania i pisania brajlem. W szkole masowej czy integracyjnej… No właśnie, trzeba chyba się zastanowić jak miałby syn pisać. Brajlem? Do tego potrzebna osoba, która go w miarę zna, nie tylko taka, która nauczyła się alfabetu z kartki. Na komputerze? No można, tylko gdzie ortografia, gdzie wybór między uczeniem ze słuchu i że tak powiem wzrokowym? A do tego, jak ktoś pięknie stwierdził, w przypadku szkoły masowej jest potrzebny wielki wkład rodziców w nauczenie dziecka takich totalnych podstaw.
Prawie wszystko, co napisałam świadczy raczej za ośrodkiem. Oczywiście to nie wygląda tak wesoło. W ośrodku przede wszystkim, jeśli dziecko nie dojeżdża codzień do domu, jest odłączone od rodziny przez tydzień, jeśli daleko do domu to na więcej. Rodzice nie mają wielkiego wpływu na to, czego ono się uczy, z kim się zadaje, na kogo wyrasta. Z drugiej strony internat uczy pracy w grupie, a także pokory. Tam trzeba się stosować do regulaminu, obowiązującego wszystkich. Z drugiej strony nie raz 24 godziny na dobę trzeba przebywać z określonymi osobami, a niekoniecznie muszą to być wyłącznie ci, których by pani przypuszczam chciała widzieć w otoczeniu swego syna. Są ludzie z domu dziecka, z rodzin patologicznych, głęboko upośledzeni czy niezrównoważeni, a w grupie internatowej wszyscy spędzają czas razem i mają na siebie wpływ. W takiej szkole wszyscy znają wszystkich. Po pewnym czasie pozycja każdego się ustala i tak sobie taki ktoś żyje między kochaną panią Zosią, głupim panem Józiem a wredną panią Halinką. Nie trzeba nikogo nowego poznawać, być stawianym w nowych sytuacjach, robić na kimś pierwszego dobrego wrażenia, bo wszyscy i tak człowieka znają i temu nowemu opowiedzą. Oczywiście, da się poniekąd zniknąć, być nikim dla większej grupy ludzi, nie wychylać się, ale to środowisko w zasadzie jest jak wioska.
Podsumowując: syn może skorzystać i tu, i tu. W szkole masowej będzie mieć większe możliwości naukowe w takim sensie, że np zapewne jest tam większy wybór kółek i zajęć dodatkowych, integracja z widzącymi, prawdopodobnie wyższy poziom. Zaleta ośrodka to szkoła muzyczna, lepsze dostosowanie materiałów, większa wiedza nauczycieli i możliwość wymiany doświadczeń między pani synem a innymi niewidomymi. Jest parę niewidomych osób, które czuły się w masówce po prostu gorzej niż reszta, głupiej, z którymi inni nie chcieli się zadawać, którzy woleliby być w ośrodku choć przez część czasu, by dowiedzieć się wielu rzeczy, do których bez kontaktu z niewidomymi musieli dochodzić sami.
Wniosek: może najlepiej byłoby dać szansę i tej szkole, i tej? A w ogóle to optymalnie byłoby mieszkać tak blisko ośrodka, by można było dojeżdżać. Nie odcina się człowieka od rodziny i miejsca zamieszkania, kiedy przyjdzie na to czas może się sam uczyć dojeżdżać do szkoły, ćwiczyć orientację na własną rękę albo z kimś opłaconym, bez ograniczeń.
Przepraszam, jeśli wyszło to jakoś subiektywnie, ja tylko pragnę pomóc. Proszę odjąć od tego wszystkie objawy okazywania emocji i przyjąć resztę ?? Ciekawe, jaką decyzję pani ostatecznie podejmie. ??
Nie jestem zbyt zadowolona z tego wpisu. Faktycznie, wyszedł źdźbło subiektywny. Do tego chyba pewnych rzeczy nie trzeba tłumaczyć jak krowie na rowie. Jednak… Chyba coś wnosi, bo o pewnych rzeczach nikt wcześniej nie napomknął. Ciekawa jestem, co wy na to. I co owa pani na to. I co inni ludzie na grupie na to… Pewnie nie do końca pozytywne reakcje wywołam, nie zdziwię się. Najgorsze jest to, że coś mi tu nie pasuje. Pewnie się dowiem co już wkrótce gdy mnie pohejtują 😀
Masz rację, to są bajki. Ale wiesz, kiedy bajki przestają być bajkami?
W momencie, gdy ktoś zaczyna w nie wierzyć.
Andrzej Sapkowski "Czas Pogardy"
Ale postacie w powieściach nie odchodzą ot tak sobie. Bóg zabiera je do siebie,
kiedy uzna, że nadszedł ich czas, a pisarz jest Bogiem dla postaci w swojej
powieści – tworzy je tak, jak Bóg stworzył nas i nikt nie może
żądać od Boga wyjaśnień…
Stephen King "Misery"
Może jestem bogiem w tym świecie lub dla tego świata, ale
w moim własnym jestem wyłącznie zwykłym człowiekiem.
Lecz jeśli nawet coś pochrzanię, to ty, Cryde
i twoi znajomi nigdy się o tym nie dowiecie, gdyż
przerwy w ciągłości dla was stanowią rzeczywistość.
Stephen King "Ostatnia sprawa Unleya"
Tylko na jakiej zasadzie uznałam, że do tego zbioru można dołożyć to? :O
Skąd przyszła? – darmo śledzić kto pragnie;
Gdzie uszła? – nikt jej nie zbada.
Jak mokry jaskier wschodzi na bagnie,
Jak ognik nocny przepada.
Adam Mickiewicz "Świtezianka"
Powiem tak: nawet plik, w którym to znalazłam nosi tytuł "Moje pierdoły".
Z drugiej strony… Czy Wy też tak nie macie czasem? To wklejam w formie nie zmienionej, nawet literówki zostawię, bo gdybym zaczęła poprawiać, to by wyszedł zupełnie inny tekst 😀
Nie lubię pisać byle czego.
Po prostu jakoś nie mam serca do takich pierdół.
To znaczy ogólnie mam, ale w tej chwili na przykład zabrakło mi natchnienia. Nie mogę wymyślić
nic, o czym chciałabym napisać. Zaczynam jakiś tekst i zaraz stwierdzam,
że mi się nie podoba. Kasuje wszystko i zaczynam od początku,
ale też mi nie idzie. Mam ochotę coś z siebie wywalić i napisać, ale jakoś nie mogę
dojść, o co mi chodzi. Nie wiem, dlaczego nie mogę nic napisać.
Po prostu mi nie wyjdzie i już. Przed chwilą zaczyynałam parę razy i nic z tego.
Kasowałam i od nowa. I znowu było nie tak, jak trzeba.
Czegoś mi tu brakuje. Myślę, że chodzi o natchnienie. A może coś mnie
blokuje, bo chce wyjść? Jednak jak już wspominałam, nie wiem, co to jest.
I to uczucie, że chętnie bym popisała, ale nie mogę nic wymyślić jest dość głupie.
Chciałabym, ale nie może mi nic wyjść.
Wiem, że pisząc to, co teraz właśnie piszę, jednocześnie zaprzeczam sama sobie, ale tak jest.
Wybrałam ten temat, bo o tym mogę coś powiedzieć.
Nic lepszego, niż przepisanie tego co czuję nie przychodzi mi do głowy.
Po prostu to tylko mogę opisać w tej chwili i nie stwierdzić zaraz, że to beznadzieja.
A zatem proszę bardzo, piszę sobie o tym, co mi nie pozwala pisać.
Brzmi jakoś kretyńsko, ale w zasadzie tak to wygląda. TO się nazywa paradoks.
Piszę o tym przez co nie mogę pisać nic innego.
Właściwie mogłabym zajrzeć do folderu z zaczętymi już opowiadaniami i pisać coś do końca.
To byłoby coś. W gruncie rzeczy przecież
nie mogę pisać, bo nie mam żadnego fajnego pomysłu. O to robię ten cały szum:
po prostu nie znajduję czegoś, co mogłabym rozwinąć i co chciałabym ciągnąć nawet
po zamknięciu pliku.
Więc po co ja właściwie to piszę? Tylko po t, żeby się
jeszcze bardziej pogrążyć w głupotach, czy jak? Wiem, że to nie ma sensu, więc zaraz
kończę te pierdoły i zabieram się za coś bardziej konstruktywnego.
P.S. Nie pamiętam, czy wzięłam się potem za coś innego
Trochę poprawione, ale to tylko na dobre wyszło jak sądzę.
Czego się boimy:
Ciemności;
porzaru;
śmierci;
trupów;
wypadków samochodowych;
utraty;
duchów;
potworów;
końca świata;
morderców;
kosmitów;
obrzydlistw, na przykład dotknięcia otwartej rany;
krwi;
utraty kontroli;
zabłądzenia;
wysokości;
zboczeńców;
bólu;
utonięcia;
tego, co produkuje nasza wyobraźnia;
wielkich przestrzeni;
zamkniętych przestrzeni;
dzikich zwierząt;
chorych zwierząt;
wielkich zwierząt;
opuszczenia;
wyśmiania;
ludzi;
Psychopatów;
złodziei;
szaleństwa;
przemocy;
wojny,
że coś nam nie wyjdzie;
że komuś zrobimy krzywdę;
że ktoś nam zrobi krzywdę;
że nie będziemy umieli się przed czymś powstrzymać;
że stanie się coś złego;
boimy się tak po prostu, nie wiadomo dokładnie czego.
Podsumowanie: wszystko to wskazuje
na to, że boimy się głównie tego, co może doprowadzić do bólu, śmierci lub utraty kogoś albo czegoś ważnego.
Boimy się też tego, czego nie znamy.
To sprowadza się do jednego: bardzo ważne jest dla nas życie
i stabilizacja
Dopisek: i nasz świat, wytyczony naszymi granicami
Była raz sobie pewna planeta. Nic szczególnego, kawał skały krążący w przestrzeni wokół maleńkiej w porównaniu z innymi gwiazdy.
Od innych planet odróżniało ją tylko to, że przypadkiem właśnie na niej powstało coś takiego jak życie.
Była to rzecz wysoce osobliwa. Szczególnie zadziwiające było dążenie
istot żywych do przetrwania za wszelką cenę ich gatunków.
W takim układzie słabsze i mniej przystosowane do walki o swoje osobniki musiały zginąć, bo na każdym
kroku czyhało na nie niebezpieczeństwo. Za to te żywe istoty, które wykazały się większą wytrzymałością
i siłą mogły przetrwać, potem się ze sobą rozmnażać i stwarzać kolejne silne osobniki.
Najbardziej krwiożerczymi i bezwzględnymi istotami byli ludzie.
Różniło ich od innych zwierząt to, że potrafili się porozumiewać, mieli samoświadomość
i pomysłowość. Nauczyli się posługiwać narzędziami,
co pozwoliło im w końcu stać się najniebezpieczniejszymi stworzeniami na całej planecie.
Skopiowałam sobie ze starego dobrego stacjonarnego komputerzyska, którego nie uruchamiałam od najmniej półtora roku swoje zapiski. I znalazło się wśród nich takie cudo. Jako jedno z raczej nielicznych dzieł, które są nawet udane, zamieszczam je tutaj, z bardzo drobnymi korektami.
Żyła pewnego razu jedna dziewczynka. Nazywała się
Zuzanna Mikler. Była to taka trochę dzika,
oryginalna osoba. Może część poprzedniego zdania można zakwestionować,
ale na pewno nie można powiedzieć, że nie ma w nim choć odrobiny prawdy.
Bo ta dziewczynka była jednak troszkę… specyficzna.
Kiedy miała szesnaście lat i zastanowiła się
nad tym, jaka była gdy miała osiem czy dziesięć,
musiała przyznać samej sobie, że chyba nie bardzo
jest się czym chwalić. Przypomniała sobie
jak to musiała po raz pierwszy zostać w internacie
po szkole i tam czekać na kogoś, kto
by ją zawiózł do domu. Wtedy obraziła się na cały świat, bo… Właściwie
nie wiedziała już czemu, ale pamiętała, że była obrażona
i przez dobre kilkadziesiąt minut obrażona na cały świat wytrwale zatykała sobie
palcami uszy, żeby nie słyszeć denerwujących ją
swoim gadaniem wychowawczyń. Wróciły wspomnienia, jak
to na kółku informatycznym siedziała pod biurkiem, a nauczyciel
stwierdził tylko, że cieszy się, że nie musi wstawiać jej ocen, jak to gdy była
w pierwszej klasie podstawówki biegała i przytulała się do każdego, kogo
zobaczyła na korytarzu szkolnym. Potem wszyscy uczniowie uciekali od niej, krzycząc "uwaga, dusiciel!"
Albo jak próbowała wszystkich podnosić, zresztą z dobrymi skutkami… Oj, było tego trochę.
Przypomniawszy sobie te wszystkie dość żenujące szczegóły
i przemyślawszy je chwilę doszła wreszcie do wniosku: "o żal,
ale ja byłam masakrycznie dzikim dzieciakiem! Normalnie potworek!"
Nie podniósł jej na duchu ten wniosek.
Spytała swoich koleżanek ze szkoły jak
one pamiętają same siebie z czasów gdy były w pierwszej, trzeciej
klasie. Ich odpowiedzi, co ją nieco zdziwiło i zarazem
trochę ucieszyło, brzmiały dość podobnie
do tego, co sama o sobie sądziła. Uznała więc,
że w takim razie nie ma się za bardzo czym przejmować.
A poza tym co było a nie jest nie pisze się w rejestr, czyż nie? Z tym, że niektórzy nauczyciele z całą pewnością zapamiętają niektóre z jej wybryków.
Kiedy była w drugiej klasie, dowiedziała się ni stąd
ni z owąd, że już nie będzie po lekcjach zostawała w grupie w internacie.
Teraz będzie czekać na dowóz do domu w świetlicy. Nie spodobała
się jej ta wiadomość. Obeszła rzeczoną świetlicę dookoła
z niezadowoleniem oglądając całe, zresztą niezbyt
bogate wyposażenie. Potem stanęła pod ścianą i ze złością
wyraziła swój krytyczny osąd:
"na więzienie niezłe".
Potem przyzwyczaiła się w końcu do tej zmiany
Przez pewien czas w świetlicy nie było niemal nic.
Za wyposażenie służyło kilka stołów, krzesła,
i właściwie niewiele więcej. Było bardzo nudno.
Prawie żadnych rzeczy, którymi można się bawić.
Tylko plastelina w czterech kolorach, kredki, papier i pani
do męczenia. A czasem pan, ale on się nie dawał. Ach, no tak, jeszcze książki.
Pani czasem czytała, ale przestała kiedy tylko pojawiło się więcej zabawek.
Szkoda trochę, nasza dziewczynka bardzo
lubiła słuchanie książek. Właściwie można powiedzieć,
że to był bardzo ważny element jej życia.
Nie wiadomo, jak jej rodzina przetrzymała ten cały czas,
w którym dziewczynka słuchała książek na kasetach na cały regulator.
To naprawdę dziwne, że jej nikt wtedy
nie zadusił poduszką. Cóż, są takie rzeczy
na niebie i ziemi, o których się fizjologom nie śniło.
Jedną ze swoich koleżanek nasza dziewczynka spotkała poraz
pierwszy kiedy ta przyjechała zobaczyć
ośrodek. Wychowawczyni zawołała
Zuzkę do klasy.
– możliwe, że w przyszłym roku będziecie w jednej klasie – powiedziała pani Ilona.
Zuzka uścisnęła spoconą rękę przyszłej koleżanki.
Spojrzała na nią. Była dość wysoka, wyższa od naszej bohaterki.
Miała na sobie coś czerwonego chyba. "Pewnie druga taka Lidka, może jakaś eska –
oceniła Zuzka.
Lidka to taka cicha, spokojna dziewczynka, która
nigdy nie odzywała się nie proszona. Zawsze sumiennie robiła
to, co miała zadane i nigdzie się nie udzielała.
Gdy po latach Zuza spytała swą, wtedy już bynajmniej nie nową koleżankę jak ona
zapamiętała ich pierwsze spotkanie, usłyszała:
"Miałaś wtedy na sobie brudną bluzę".
"No, całkiem możliwe, była już noszona któryś dzień z kolei. taka
granatowo-biała, jeszcze pamiętam" – przypomniała sobie nasza bohaterka.
A w następnym roku ta dziewczynka znalazła się w tej samej
klasie co Zuza. Polubiły się nawet, a tamta wcale nie okazała się eską.
Na przerwach chodziły ze sobą trzymając się za rękę. Kiedyś poszły
do automatu z batonikami, który stał koło świetlicy.
Zdążyły jeszcze usłyszeć jak dwoje czy troje starszych uczniów
próbowało z niego wydostać swoje pieniądze.
– E tam, chodźcie, już nie wyda – stwierdził
któryś z nich.
Odeszli, a dziewczynki stanęły przed
automatem. Koleżanka Zuzi wrzuciła pieniążki, nacisnęła przycisk, wyleciał
oczywiście batonik i reszta.
– O wydało mi więcej – być może powiedziała koleżanka.
Potem szarpnęła Zuzkę i zaczęły uciekać, a ci, którzy kupowali przed nimi wołali, by się zatrzymały
Śmieszne. Oj, ale ta koleżanka to trzeba
przyznać bywała nieuczciwa. Jak
zresztą chyba wszyscy. Trudno byłoby znaleźć osobę,
która nigdy nie złamała jakiegoś przykazania.
Ale ona… Z tej słodkiej
dziewczynki wyrośnie cwana, jak trzeba to i wyrachowana
niegłupia kobieta.
Zuzka gdzieś to podświadomie czuła, ale nazwać nie
potrafiła przez długie lata.
W ogóle, cienias z niej raczej był jeżeli
chodzi o obserwowanie i określanie innych.
Taka spostrzegawczość jest u kobiet
raczej częsta, a u niej niemalże nie istniała.
Lepiej jej szło na przykład analizowanie tekstu
i łączenie faktów, które w nim się znalazły.
Zapamiętywanie naprawdę drobnych szczegółów też jej zawsze
dobrze się udawało. Ale nie wiedzieć czemu nie
w rozmowach, życiu codziennym.
Chociaż to też się zdarzało.
Ale mniejsza z tym.
Zuza zawsze lubiła czytać książki.
Była to jej największa pasja.
Ale nie lubiła czytać ich osobiście.
Nie, do tego to nie była
szczególnie chętna. Wolała
z biblioteki książki mówionej dla niewidomych.
Szła sobie jej matka, niekiedy
z bratem albo z jej ojcem nawet,
brała torbę podróżną i przynosili
do domu kasety.
Ładnie zapakowane, w takich specjalnie robionych
długich pudełkach. Te,
które miały na końcu na pokrywce zieloną nalepkę były
dla dzieci.
Te z żółtą – dla wszystkich, czyli dla dorosłych,
a te, które czasem widziała kiedy sama zaczęła do biblioteki
chodzić, które miały czerwone
nalepki… No, nie wiedziała dla kogo są,
chociaż pani jej kilkukrotnie wyjaśniała.
Ale ona nigdy takiej nie dostała.
I tu kończy się ta historia, jest napisana na tyle fajnie, że aż trochę kusi, by skończyć.
I znowu dzień wstaje, spokojnie, powoli,
i znowu różowi się niebo na wschodzie
Ipowiew leciutki tak cieszy, orzeźwia,…
Samotność przed światłem się chowa jak codzień.
I jeszcze dzień jeden przeżyjesz w spokoju,
Radując się życiem i bojąc za razem,
wiedząc, że Twe szczęście kiedy noc się zacznie
W obliczu smutku będzie tylko wyrazem.
A gdy noc zapada, ciemna, długa, pusta,
Ty leżysz bezsennie, samotność się budzi,
I zazdrościsz innym, że tak spokojnie śpią,
I jesteś sam jeden w domu pełnym ludzi!
Aż w końcu dzień wstaje, spokojnie, powoli,
i znowu różowi się niebo na wschodzie
Ipowiew leciutki tak cieszy, orzeźwia,…
Samotność przed światłem się chowa jak codzień.
I jeszcze dzień jeden przeżyjesz w spokoju,
Radując się życiem i bojąc za razem,
wiedząc, że Twe szczęście kiedy noc się zacznie
W obliczu smutku będzie tylko wyrazem.
Gwoli ścisłości: zdaję sobie sprawę z faktu, że ten wiersz ma lepsze i gorsze momenty. Może któregoś dnia go poprawię.
I gwoli drugiej ścisłości: to, że napisałam wiersz, to najprawdopodobniej jednorazowy wybryk
Zaczynając, myślałam o tym, by opisać jak wygląda droga, którą trzeba przejść, by dotrzeć na studia, jak to wygląda organizacyjnie. Ale mi się odechciało. Zamiast tego cofnę się wstecz o jeszcze dwa miesiące, czyli do swojego zakończenia liceum. Ale spokojnie, powyższy temat też kiedyś poruszę.
Był to 28.04.2017, piątek oczywiście. Zakończenie owo przebiegło pięknie. Stada, no dobra, jedna czy dwie wzruszone nauczycielki, a szczególnie jedna, żegnające naszą klasę ze łzami. Bo też i byliśmy, że tak nieskromnie powiem chyba najlepszą, najbardziej zgraną i pełną otwartych, porządnych młodych ludzi klasą. Pewnie najlepszą, jaką ten ośrodek przez ostatnie parę latek miał. I dostawaliśmy po kolei upominki od: wychowawczyni klasy, wychowawczyń z internatu, pana Leszka, człowieka, który dostosował tenisa stołowego dla niewidomych, w której to dyscyplinie prawie wszyscy się udzielaliśmy z dobrymi wynikami, pewnie tradycyjnie od uczniów niższych klas liceum, od babki od polskiego i nie pamiętam już kogo jeszcze. Po trzeciej czy czwartej rundce stałam na scenie i nie wiedziałam co mam zrobić z tymi wszystkimi torbami. W końcu tę największą postawiłam za sobą na podłodze. Jakoś niezręcznie się czułam z tym całym dobrodziejstwem. A do tego… Przypuszczałam, że cała ta ceremonia wywrze na mnie większe wrażenie, że może nawet łezki z ócz pociurkać mogą, a tymczasem nic. Jedyne emocje, które wtedy moją głowę zajmowały, to ciepłe myśli o koledze Kamilu Łukaszewiczu, który niecnie uciekł z chyba dwóch lekcji tego ranka, które przeleżeliśmy na moim łóżku w internacie. Ciągnęło mnie do niego po prostu gdy tam tak stałam na tym zakończeniu roku i zastanawiałam się tylko gdzie on siedzi i jakby to było przyjemnie, gdyby udało mi się go gdy już zejdziemy z tej sceny napotkać i usiąść na krześle obok.
Niestety, nie udało się. Nawet przez dłuższą chwilę sądziłam, że koleś, koło którego klapnęłam to on, tak mi się wydało gdy go niby przypadkiem trąciłam, że miał jego posturę. Trącałam więc niby przypadkiem jeszcze parę razy. Raz czy drugi nawet odpowiedział tym samym. Aż w pewnej chwili dotarło do mnie gdy coś powiedział czy się zaśmiał, że to nie Kamil, tylko kolega, który od pewnej pamiętnej biegunki, o której paru nauczycieli chyba nigdy nie zapomni zyskał pierwsze miejsce w rankingu najobrzydliwszy gość w ośrodku. Poza wszystkim… Ja go po prostu nie lubię, arogancki kretyn. Gdy tylko go rozpoznałam, od razu przeszła mi chętka na niby przypadkowe trącanie.
I takie było moje zakończenie liceum. Nie był to jednak koniec historii z Owińskami, nie. Wszak później były jeszcze matury. A jeszcze później kierownik internatu pozwolił mi mieszkać do końca roku szkolnego. I chodziłam całkiem jawnie i po pierwszym tygodniu czy dwóch bez żadnych obaw na prawie wszystkie [poza matematyką, biologią i niemieckim] lekcje z klasą Kamila. No bo czemu nie? Zresztą nie tylko ja, kolega z klasy również miał tam swoją miłość, chodziliśmy więc we dwoje. Byłam z nimi na dwóch wycieczkach: w tym jednej do Centralnej Oczyszczalni Ścieków, jak się domyślacie bardzo romantycznej. Było raz nawet tak, że jeden nauczyciel, gdy spytałam go czy mogę do niego wejść na lekcję oznajmił, że: "wiesz, że nie zawsze możesz spędzać czas z Kamilem", którą to delikatną sugestię zrozumiałam i odeszłam, a nauczyciel ów tego kolegę, który też chodził na lekcje do swojej lubej wepchnął jeszcze do klasy, bo pewnie też chciał pójść, skoro mi odmówiono. Nie masz sprawiedliwości na tym świecie. A no tak, na te lekcje też już potem nie próbowałam się dostać. W sumie to ów pan, który to zrobił sobie u mnie grabi :D. Gdy byłam jeszcze w pierwszej liceum myślę, że naprawdę bez dziwnych intencji mnie gilgał czy podszczypywał w brzuch. Jak raz się wnerwiłam i go odepchnęłam, nie próbował więcej. Poza tym on organizuje często wyjazdy na różne koncerty i takie tam duperelne wydarzenia. Parę razy odmówiłam uczestnictwa. No naprawdę, czy ja muszę jechać na koncert Ewy Farnej czy Lemona? Muszę? A skoro mogłam, to wolałam nie musieć. Aż raz było tak, że był taki koncert, na który z chęcią bym pojechała, no bo wow, super, covery Beatlesów, jak tu nie uczestniczyć w czymś takim, co mnie interesuje? Tym razem również nie mógł pojechać ktoś inny, może nawet więcej niż jeden ktoś. No i kolega dzwoni do tego pana, dał go na głośnomówiący, żebyśmy sobie posłuchali jak mu mówił, że nie może tym razem.
– A dobrze dobrze, rozumiem, to znajdę kogoś innego.
– Proszę pana, ale Zuzia by chciała pojechać.
– Mhm, dobrze, dziękuję, że mówisz, że nie pojedziesz, znajdę kogoś tam na twoje miejsce.
Nie wiem czy znalazł czy nie. Wiem, że tym kimś na pewno nie byłam ja. Tylko za co ta kara? Że śmiem mieć swój gust i nie korzystać z jego dobroci? Czy może z zasady, że jak ty masz mnie w odwłoku, to ja ci pokażę, że też tak mogę? Chyba zbyt mało pokory we mnie odnalazł. Trudno. 🙁 Niekażdy jest owieczką, sorry, taki lajf. Nie to nie szanowny panie.
No i tak marudzę na to wszystko, ale nie było ogólnie tak źle przecież, ten człowiek trochę dobrego dla mnie osobiście nawet zrobił, ale co to było nie napiszę, bo nie chcę, żebyście jednak wiedzieli co za jeden. A jeśli ktoś się domyślił, to ja proszę owego kogoś, coby nie rozpowiadał na lewo i prawo, że mam do gościa cokolwiek, bo w ogólnym rozrachunku to go w zasadzie lubię, choć mu nie bardzo wziąwszy powyższe pod uwagę ufam. Generalnie jest spooko 🙂
Jak tytuł wskazuje, jest to poważny wpis. Proszę więc o trochę szacunku, jakkolwiek może komuś się wydać, że to pierdoły.
My, niepełnosprawni, jesteśmy takimi samymi ludźmi, jak wszyscy inni. A najlepszym świadectwem poza tym, że wyglądamy, myślimy i zachowujemy się jak inni przedstawiciele gatunku homo sapiens jest to, że również możemy być słabi, nieodpowiedzialni, głupi i nieuczciwi lub dobrzy, godni zaufania, silni czy odpowiedzialni. Możemy się mylić, zdradzać, kochać, mieć ochotę na chwileczkę zapomnienia, być alkoholikami, obżartuchami, mieć anoreksję, depresję, potrzebować wsparcia, kopa na szczęście lub na otrzeźwienie. I my też możemy być przestępcami. W naszych domach niekoniecznie wiedzie się dobrze. Pochodzimy z różnych środowisk. Dobrych paru z nas wie co to przemoc domowa, dom dziecka, rodzina zastępcza.
No i co, czy nie jest to dogłębnie ludzkie?
Taka mała filozofia na dziś. Proszę, nie dodawajcie mi komentarzy w rodzaju: no naprawdę, Amerykę odkrywasz, co w tym dziwnego. Nie róbcie tego, bo ja o tym wiem. Tylko… Tylko widzicie, naczytałam się w życiu trochę książek i kiedy spojrzę na niepełnosprawnego przez ich ogólny pryzmat, to mi wychodzi, że ogólnie nie jest taki niepełnosprawny jakoś często ukazany jako postać wielowarstwowa, która ma swoje potrzeby, antypatie i sympatie, czyli jednym słowem jako pełny człowiek. Przykładów nie podam, ale takie wrażenie jakoś odnoszę. I nie, to nie jest zachęta do dyskusji jak to świat nas nie docenia. To jest po prostu coś, co mogłoby być moim manifestem człowieczeństwa, a poprzeć te słowa i zaświadczyć im mogę swoim dotychczasowym życiem.
Jest jeszcze druga kwestia: dlaczego większość przykładów, które podaje jest negatywna? A widzicie, jakoś mam wrażenie, że ludzie łatwiej wierzą, że biedny niepełnosprawny jest kimś wielkim niż zastanowią się nad faktem, że prowadzi poza tym zwykłe, szare życie, może bije żonę, może oszukuje, może ćpa, kradnie albo daje d na lewo, prawo, przód i tył i to lubi? Może jest świadkiem Jehowy albo popiera PIS lub nawet Korwina? A może ma to wszystko głęboko gdzieś i czeka tylko aż mu dadzą, zrobią i powiedzą co ma robić? Czyli może po prostu jest człowiekiem, ma wolną wolę, sumienie, serce i inne dobrodziejstwa inwentaża związane z człowieczeństwem, tak po prostu? A do tego taką przykrą właściwość, że nie jest sprawny fizycznie czy psychicznie, co utrudnia mu życie, kontakt ze światem zaburza, ale nie wpływa na to, co od niego jest niezależne, czyli np na to, kto jest jego rodziną i jakie owe osoby przekażą mu wartości, jak zostanie wyposażony na życie. Wszk gdyby nie ta przykra właściwość, funkcjonowałby tak samo, jak każdy inny człowiek.
Ech…
Siedzę tu sobie w Drawsku Pomorskim w domu mojego lubego i smutno mi. Smutno, bo już za jakieś 60 godzin będę musiała iść na studia. I znowu zmierzę się z zajęciami. Znowu będzie trzeba czytać jakieś issues, np na fonetykę. Znowu będzie pisanie akapitów. A nie, przepraszam, w tym półroczu piszemy podsumowania. Niepojęte dla mnie jest to i zaskakujące, ale zarazem podnoszące na duchu, że ludzie w moim wieku, z takim samym jak ja, a zazwyczaj jednak lepszym wykształceniem i większą wiedzą językową nie ogarniają prostych zdawałoby się struktury i prawideł pisania rozbudowanego, kulturalnego paragraphu, pfu, akapitu znaczy. To naprawdę tak ciężko pojąć, że trzeba napisać jedno zdanie, w którym zawiera się temat całości, taki prosty, np. jeśli zadany temat to "3 examples of irresponsible behavior of Polish drivers", to starczy dać zdanie wstępne: "there are a few examples of irresponsible behavior of Polish drivers". I z głowy, a na dodatek 11 słów na minimum 290 bez żadnych problemów się znalazło. A potem jedziemy z wymienianiem, czyli: "The first one is that…" i heja do przodu. Na koniec powtórzyć innymi słowami zdanie początkowe jeśli się da [no w powyższym przypadku nie do końca]. Jak się nie da, to jedziemy z jakimś wnioskiem, który się nasuwa, np, że nieodpowiedzialne zachowanie kierowców to takie, które stwarza niebezpieczeństwo. I tyle, naprawdę, żadna filozofia. A ludzie potrafili przez pół roku do tego nie dojść, ledwo pozdawali na te 60%. No to ja nie rozumiem: to ja jestem taka wybitna, że to pojęłam od razu, oni są wszyscy tacy tępi czy ta kobieta nie potrafi nic wyjaśnić, tak jak oni twierdzą?
Kolejny ciekawy przedmiot to wymowa. I nie ewentualni angliści czytający ten kawałek pisaniny, nie chodzi mi o fonetykę. Przedmiot o wdzięcznej nazwie fonetyka i fonologia języka angielskiego to zajęcia teoretyczne. Tam się uczymy o tym, jak dźwięki powstają, jak jakiś konkretny wytworzyć, jak się one różnią od wymowy polskiej, jak się je transkrybuje, czyli zapisuje w międzynarodowym alfabecie, którym zapisuje się mniej-więcej jak dany wyraz się wymawia. Jeśli zobaczycie napisane słowo po angielsku, np "through" tak naprawdę nie wiecie jak je przeczytać, chyba, że już je znacie. Jeśli natomiast znacie IPA, czyli ten alfabet, to przeczytacie jego ipowy zapis zgrubsza prawidłowo.
Wymowa zaś to zajęcia praktyczne. Na nich po kolei skupiamy się na różnych angielskich dźwiękach i wałkujemy, na zajęciach i dużo samodzielnie, aż zabrzmią zbliżenie do wzorcowej ich wymowy. Wielkim sprawdzianem i zarazem rzeźnią są nagrania, które z okazji prawie każdego dźwięku trzeba wysyłać wykładowczyni. Są to nagrania konkretnych tekstów z podręcznika, w których wyrazy z danym dźwiękiem są upchane tak, że te teksty są aż głupie. Brak im ładu, konsekwencji. Najdurniejszy opowiadał o nastolatce, która tak jarała się Myszką Miki, że gdy tata zabrał ją do Disneylandu, nie mogła spać w nocy z podniecenia. Wszystko byłoby dobrze, naprawdę wszystko, gdyby nie to cholerne słowo: teenager, czyli osoba, która ma najmniej 13 lat. Serio, 13-latka tak jarająca się postacią z bajki? Był też inny tekst, który muszę poprawić do jutra do północy. Jedno zdanie w nim brzmiało mniej-więcej: pogoda w ostatnim miesiącu nie była zbyt ładna, także istniała obawa, że wielu uczestników zrezygnuje z udziału w maratonie. A następne zdanie zupełnie o czymś innym. I potem ani słowa o tym, czy tak było. A ja może z całej duszy pragnę mieć tę informacje? Może frustruję się i męczę tą okropną niewiedzą: zrezygnowali czy nie zrezygnowali, pogoda w dniu maratonu dopisała czy nie? Skoro mam się tego uczyć niemal na pamięć i i tak poprawiać, to chyba należy mi się pełna informacja, czyż nie?
Niezaprzeczalnie jasną stroną wymowy dla mnie jest to, że sobie z nią nieźle radzę, w zasadzie głównie dzięki tym uroczym tekstom, bo do nich muszę się porządnie przykładać. Co mi pomaga, to innych zabija. Jest 5 przedmiotów należących do jakby jednego bloku zwanego praktyczną nauką języka angielskiego. Należy do nich wymowa. Nie zdanie jednego z tych pięciu na pierwszy semestr, eliminuje studenta. Dwie osoby z mojej 19-osobowej grupy się poddały i w drugim semestrze się ani razu nie zjawiły. 3 poszły w… Znaczy więcej ich nie zobaczyłam kiedy babka wróciła w marcu z chorobowego. Do tego czasu jeszcze chodziły, bo przedłużyły sesję do jej powrotu, licząc na to, że jeszcze jedna próba ich uratuje. Tak więc cóż… Nie jest łatwo. Rozmawiałam z dziewczyną z trzeciego roku. Powiedziała, że z jej grupy z pierwszego roku do tamtej chwili dotrwało 7 osób.
A teraz cóż czytelnicy drodzy, do następnego razu. Wezmę się, póki mi się oczy same nie zamykają do tego tekstu o maratonie, oraz do drugiego o karmieniu piersią który trzeba nagrać na dziś. Jak ja tego dokonam, skoro cały czas spędzam z Kamilem? 🙂 Będzie się trzeba od niego na trochę oderwać i zająć tym, co wcale mi przyjemności nie sprawia. Na koniec wyjaśnię jeszcze skąd ten tytuł: 6 godzin, bo pisanie to jeden półtoragodzinny wykład, fonetyka i fonologia kolejny, a wymowa… A wymowa, to już szanowni państwo dwa wykłady