Od zakończenia roku do sami zobaczcie czego

Zaczynając, myślałam o tym, by opisać jak wygląda droga, którą trzeba przejść, by dotrzeć na studia, jak to wygląda organizacyjnie. Ale mi się odechciało. Zamiast tego cofnę się wstecz o jeszcze dwa miesiące, czyli do swojego zakończenia liceum. Ale spokojnie, powyższy temat też kiedyś poruszę.
Był to 28.04.2017, piątek oczywiście. Zakończenie owo przebiegło pięknie. Stada, no dobra, jedna czy dwie wzruszone nauczycielki, a szczególnie jedna, żegnające naszą klasę ze łzami. Bo też i byliśmy, że tak nieskromnie powiem chyba najlepszą, najbardziej zgraną i pełną otwartych, porządnych młodych ludzi klasą. Pewnie najlepszą, jaką ten ośrodek przez ostatnie parę latek miał. I dostawaliśmy po kolei upominki od: wychowawczyni klasy, wychowawczyń z internatu, pana Leszka, człowieka, który dostosował tenisa stołowego dla niewidomych, w której to dyscyplinie prawie wszyscy się udzielaliśmy z dobrymi wynikami, pewnie tradycyjnie od uczniów niższych klas liceum, od babki od polskiego i nie pamiętam już kogo jeszcze. Po trzeciej czy czwartej rundce stałam na scenie i nie wiedziałam co mam zrobić z tymi wszystkimi torbami. W końcu tę największą postawiłam za sobą na podłodze. Jakoś niezręcznie się czułam z tym całym dobrodziejstwem. A do tego… Przypuszczałam, że cała ta ceremonia wywrze na mnie większe wrażenie, że może nawet łezki z ócz pociurkać mogą, a tymczasem nic. Jedyne emocje, które wtedy moją głowę zajmowały, to ciepłe myśli o koledze Kamilu Łukaszewiczu, który niecnie uciekł z chyba dwóch lekcji tego ranka, które przeleżeliśmy na moim łóżku w internacie. Ciągnęło mnie do niego po prostu gdy tam tak stałam na tym zakończeniu roku i zastanawiałam się tylko gdzie on siedzi i jakby to było przyjemnie, gdyby udało mi się go gdy już zejdziemy z tej sceny napotkać i usiąść na krześle obok.
Niestety, nie udało się. Nawet przez dłuższą chwilę sądziłam, że koleś, koło którego klapnęłam to on, tak mi się wydało gdy go niby przypadkiem trąciłam, że miał jego posturę. Trącałam więc niby przypadkiem jeszcze parę razy. Raz czy drugi nawet odpowiedział tym samym. Aż w pewnej chwili dotarło do mnie gdy coś powiedział czy się zaśmiał, że to nie Kamil, tylko kolega, który od pewnej pamiętnej biegunki, o której paru nauczycieli chyba nigdy nie zapomni zyskał pierwsze miejsce w rankingu najobrzydliwszy gość w ośrodku. Poza wszystkim… Ja go po prostu nie lubię, arogancki kretyn. Gdy tylko go rozpoznałam, od razu przeszła mi chętka na niby przypadkowe trącanie.
I takie było moje zakończenie liceum. Nie był to jednak koniec historii z Owińskami, nie. Wszak później były jeszcze matury. A jeszcze później kierownik internatu pozwolił mi mieszkać do końca roku szkolnego. I chodziłam całkiem jawnie i po pierwszym tygodniu czy dwóch bez żadnych obaw na prawie wszystkie [poza matematyką, biologią i niemieckim] lekcje z klasą Kamila. No bo czemu nie? Zresztą nie tylko ja, kolega z klasy również miał tam swoją miłość, chodziliśmy więc we dwoje. Byłam z nimi na dwóch wycieczkach: w tym jednej do Centralnej Oczyszczalni Ścieków, jak się domyślacie bardzo romantycznej. Było raz nawet tak, że jeden nauczyciel, gdy spytałam go czy mogę do niego wejść na lekcję oznajmił, że: „wiesz, że nie zawsze możesz spędzać czas z Kamilem”, którą to delikatną sugestię zrozumiałam i odeszłam, a nauczyciel ów tego kolegę, który też chodził na lekcje do swojej lubej wepchnął jeszcze do klasy, bo pewnie też chciał pójść, skoro mi odmówiono. Nie masz sprawiedliwości na tym świecie. A no tak, na te lekcje też już potem nie próbowałam się dostać. W sumie to ów pan, który to zrobił sobie u mnie grabi :D. Gdy byłam jeszcze w pierwszej liceum myślę, że naprawdę bez dziwnych intencji mnie gilgał czy podszczypywał w brzuch. Jak raz się wnerwiłam i go odepchnęłam, nie próbował więcej. Poza tym on organizuje często wyjazdy na różne koncerty i takie tam duperelne wydarzenia. Parę razy odmówiłam uczestnictwa. No naprawdę, czy ja muszę jechać na koncert Ewy Farnej czy Lemona? Muszę? A skoro mogłam, to wolałam nie musieć. Aż raz było tak, że był taki koncert, na który z chęcią bym pojechała, no bo wow, super, covery Beatlesów, jak tu nie uczestniczyć w czymś takim, co mnie interesuje? Tym razem również nie mógł pojechać ktoś inny, może nawet więcej niż jeden ktoś. No i kolega dzwoni do tego pana, dał go na głośnomówiący, żebyśmy sobie posłuchali jak mu mówił, że nie może tym razem.
– A dobrze dobrze, rozumiem, to znajdę kogoś innego.

Zaczynając, myślałam o tym, by opisać jak wygląda droga, którą trzeba przejść, by dotrzeć na studia, jak to wygląda organizacyjnie. Ale mi się odechciało. Zamiast tego cofnę się wstecz o jeszcze dwa miesiące, czyli do swojego zakończenia liceum. Ale spokojnie, powyższy temat też kiedyś poruszę.
Był to 28.04.2017, piątek oczywiście. Zakończenie owo przebiegło pięknie. Stada, no dobra, jedna czy dwie wzruszone nauczycielki, a szczególnie jedna, żegnające naszą klasę ze łzami. Bo też i byliśmy, że tak nieskromnie powiem chyba najlepszą, najbardziej zgraną i pełną otwartych, porządnych młodych ludzi klasą. Pewnie najlepszą, jaką ten ośrodek przez ostatnie parę latek miał. I dostawaliśmy po kolei upominki od: wychowawczyni klasy, wychowawczyń z internatu, pana Leszka, człowieka, który dostosował tenisa stołowego dla niewidomych, w której to dyscyplinie prawie wszyscy się udzielaliśmy z dobrymi wynikami, pewnie tradycyjnie od uczniów niższych klas liceum, od babki od polskiego i nie pamiętam już kogo jeszcze. Po trzeciej czy czwartej rundce stałam na scenie i nie wiedziałam co mam zrobić z tymi wszystkimi torbami. W końcu tę największą postawiłam za sobą na podłodze. Jakoś niezręcznie się czułam z tym całym dobrodziejstwem. A do tego… Przypuszczałam, że cała ta ceremonia wywrze na mnie większe wrażenie, że może nawet łezki z ócz pociurkać mogą, a tymczasem nic. Jedyne emocje, które wtedy moją głowę zajmowały, to ciepłe myśli o koledze Kamilu Łukaszewiczu, który niecnie uciekł z chyba dwóch lekcji tego ranka, które przeleżeliśmy na moim łóżku w internacie. Ciągnęło mnie do niego po prostu gdy tam tak stałam na tym zakończeniu roku i zastanawiałam się tylko gdzie on siedzi i jakby to było przyjemnie, gdyby udało mi się go gdy już zejdziemy z tej sceny napotkać i usiąść na krześle obok.
Niestety, nie udało się. Nawet przez dłuższą chwilę sądziłam, że koleś, koło którego klapnęłam to on, tak mi się wydało gdy go niby przypadkiem trąciłam, że miał jego posturę. Trącałam więc niby przypadkiem jeszcze parę razy. Raz czy drugi nawet odpowiedział tym samym. Aż w pewnej chwili dotarło do mnie gdy coś powiedział czy się zaśmiał, że to nie Kamil, tylko kolega, który od pewnej pamiętnej biegunki, o której paru nauczycieli chyba nigdy nie zapomni zyskał pierwsze miejsce w rankingu najobrzydliwszy gość w ośrodku. Poza wszystkim… Ja go po prostu nie lubię, arogancki kretyn. Gdy tylko go rozpoznałam, od razu przeszła mi chętka na niby przypadkowe trącanie.
I takie było moje zakończenie liceum. Nie był to jednak koniec historii z Owińskami, nie. Wszak później były jeszcze matury. A jeszcze później kierownik internatu pozwolił mi mieszkać do końca roku szkolnego. I chodziłam całkiem jawnie i po pierwszym tygodniu czy dwóch bez żadnych obaw na prawie wszystkie [poza matematyką, biologią i niemieckim] lekcje z klasą Kamila. No bo czemu nie? Zresztą nie tylko ja, kolega z klasy również miał tam swoją miłość, chodziliśmy więc we dwoje. Byłam z nimi na dwóch wycieczkach: w tym jednej do Centralnej Oczyszczalni Ścieków, jak się domyślacie bardzo romantycznej. Było raz nawet tak, że jeden nauczyciel, gdy spytałam go czy mogę do niego wejść na lekcję oznajmił, że: "wiesz, że nie zawsze możesz spędzać czas z Kamilem", którą to delikatną sugestię zrozumiałam i odeszłam, a nauczyciel ów tego kolegę, który też chodził na lekcje do swojej lubej wepchnął jeszcze do klasy, bo pewnie też chciał pójść, skoro mi odmówiono. Nie masz sprawiedliwości na tym świecie. A no tak, na te lekcje też już potem nie próbowałam się dostać. W sumie to ów pan, który to zrobił sobie u mnie grabi :D. Gdy byłam jeszcze w pierwszej liceum myślę, że naprawdę bez dziwnych intencji mnie gilgał czy podszczypywał w brzuch. Jak raz się wnerwiłam i go odepchnęłam, nie próbował więcej. Poza tym on organizuje często wyjazdy na różne koncerty i takie tam duperelne wydarzenia. Parę razy odmówiłam uczestnictwa. No naprawdę, czy ja muszę jechać na koncert Ewy Farnej czy Lemona? Muszę? A skoro mogłam, to wolałam nie musieć. Aż raz było tak, że był taki koncert, na który z chęcią bym pojechała, no bo wow, super, covery Beatlesów, jak tu nie uczestniczyć w czymś takim, co mnie interesuje? Tym razem również nie mógł pojechać ktoś inny, może nawet więcej niż jeden ktoś. No i kolega dzwoni do tego pana, dał go na głośnomówiący, żebyśmy sobie posłuchali jak mu mówił, że nie może tym razem.
– A dobrze dobrze, rozumiem, to znajdę kogoś innego.
– Proszę pana, ale Zuzia by chciała pojechać.
– Mhm, dobrze, dziękuję, że mówisz, że nie pojedziesz, znajdę kogoś tam na twoje miejsce.
Nie wiem czy znalazł czy nie. Wiem, że tym kimś na pewno nie byłam ja. Tylko za co ta kara? Że śmiem mieć swój gust i nie korzystać z jego dobroci? Czy może z zasady, że jak ty masz mnie w odwłoku, to ja ci pokażę, że też tak mogę? Chyba zbyt mało pokory we mnie odnalazł. Trudno. 🙁 Niekażdy jest owieczką, sorry, taki lajf. Nie to nie szanowny panie.
No i tak marudzę na to wszystko, ale nie było ogólnie tak źle przecież, ten człowiek trochę dobrego dla mnie osobiście nawet zrobił, ale co to było nie napiszę, bo nie chcę, żebyście jednak wiedzieli co za jeden. A jeśli ktoś się domyślił, to ja proszę owego kogoś, coby nie rozpowiadał na lewo i prawo, że mam do gościa cokolwiek, bo w ogólnym rozrachunku to go w zasadzie lubię, choć mu nie bardzo wziąwszy powyższe pod uwagę ufam. Generalnie jest spooko 🙂

4 odpowiedzi na “Od zakończenia roku do sami zobaczcie czego”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink