Jakoś tak to jest w życiu, że większość rzeczy, o których człowiek marzy względnie by ich sobie życzył, ale nie ma na nie wpływu okazuje się inna, niż jego wyobrażenia. Ot prosty przykład: jeszcze w szkole zauważyłam, że nader często gdy myślałam, że kolejna lekcja będzie taka sama jak poprzednie, w tej samej klasie, z tym samym nauczycielem, podręcznikiem itp, nagle działo się coś, co ten schemat łamało, na przykład musieliśmy zamienić się salami z inną klasą. I siłą rzeczy ten konkretny odmieniony element sprawiał, że wcześniejsze wyobrażenia nie sprawdzały się w praktyce. Zastanawiałam się czasem dlaczego akurat wtedy się tak dzieje, kiedy czuję się pewnie i nawet przez myśl by mi nie przeszło, że coś odbiegnie od normy. Wywnioskowałam, że chyba to ktoś/coś z góry daje znak, że życie toczy się niezależnie od tego, co ja tam sobie myślę i chcę, nie pozwala zapomnieć, że nie ma tak dobrze albo tak źle, żebym panowała nad sytuacją, a świat wokół jest dużo bardziej płynny i giętki niż to, co układam sobie w głowie, rządzi się swoimi prawami, a to tylko ja nie nadążam za nimi i ich nie rozumiem. Dlaczego to dobrze? A dlatego choćby, że w takim układzie ciężko zacząć sobie wyobrażać, że rządzi się swoim życiem lub, że można przewidzieć coś na sto procent. A źle z dokładnie tej samej przyczyny. Dla mnie to właściwie zaleta, bo często się mogę zaskoczyć, a takie zaskoczenie raz na jakiś czas bardzo odświeża umysł i uczy spokoju. Poza tym daje to poczucie, że nie jestem nikim szczególnym, a to też całkiem przydatne.
Inaczej podchodząc do sprawy, to świat robi sobie żarty z małych ludzików czy raczej nie zwraca na nich uwagi, jak niejedna władza i siła wyższa tego świata. Czy maszyna w fabryce zastanawia się co myślą jej śrubki? Czy raczej czy myślałaby o tym, gdyby miała umysł. Dlatego cóż, czy warto sobie cokolwiek wyobrrażać? Nie marzyć, bo marzenia to z zasady są niedosiężne i ogólnie takie bardziej pobożno-życzeiowe wyidealizowane wyobrażenia. Ale czy nie lepiej zostawić sobie takiego marginesu błędu we wszystkim, o czym się myśli?
Hm, ale w sumie napisałam na początku tekstu, że to dotyczy człowieka jako takiego. Ale czy na pewno? Może Wy tak nie macie albo tylko ja na to zwracam większą uwagę? A może jakieś inne przemyślenia na ten temat Wam do głowy przychodzą? Kurde, zauważyłam, że za bardzo uogólniać lubię ostatnio i coś jakby mi trochę myślenie się pogorszyło. Czyżby starość?
Ani to wiele sensu nie ma, ani w dobrej jakości… Ale mnie bawi, nietrudno chyba domyślić się czemu 😀 Gdyby ktoś miał lepsze zgranie, to upraszam o przysłanie. Choć przeglądam internety, nie znajduję tam, niestety.
Są takie utwory, które wwiercają się w mózg i nie raczą się odpiętrolić przez cały Boży dzień,a jak następnego poranka sobie o nich przypomnę, to i dwa. Najgorsze jest to, że one są bardzo ładne, tylko dzięki temu przylepieniu się do mózgu tracą sporo ze swojego uroku, bo ile można? Co nie znaczy, że przestaję je lubić. Nie, po prostu nie są już po takiej iluśgodzinnej sesji równie urokliwe jak za tym pierwszym razem. W ciągu ostatnich kilku miesięcy były to na przykład utwory następujące:
1: Państwo Mulcostwo, po co Wy żeście to puścili na tej parapetówce, co? 🙁 Od tamtej pory nie mogę o tym zapomnieć!
2: Serdeczne dzięki Krisu, to przez Ciebie! 😛 ;(
3: Cholerne Melo Radio!
4: jak powyżej.
5: A to już chyba Jedynka mi przypomniała.
Patrzcie, podziwiajcie i bijcie pokłony 😉
Najbardziej lubię być w domu.
Tam czas najmilej upływa,
W mym ciepłym, wygodnym wyrku
po prostu uwielbiam przebywać.
Wydajniej pracuje tak leżąc,
gdy obok mnie kot się rozkłada.
Choć trochę mi miejsca zabiera
nie zwalam z łóżeczka dziada.
Kanapę mam w miarę szeroką
nakrytą miękkim kocykiem.
Kładę się na niej codziennie
ze starym wiernym kompikiem.
Burzy niekiedy mój spokój
myśl jedna niepokojąca:
co będzie kiedy ten laptop
rozwali się wreszcie do końca?
Ciężki mnie wtedy los czeka,
ciężki, smutny i marny.
Bo jak ja sobie położę
na brzuchu komp stacjonarny?!
Żyję szanowni państwo, jeszcze. Może nawet to potrwa dłużej? Nie jest to takie oczywiste, bo cóś mnie wzięło. I to tak wiecie, chamsko, prostacko i co gorsza, nie do końca z nienacka. Grzaniec nie pomógł, czosnek też, po silniejsze leki sięgać nie miałam zamiaru. W zeszły piątek, czyli w pierwszym dniu tego jednoosobowego pogromu pojechałam jeszcze do rodziny na wieś. No coo, w końcu umówiliśmy się na ten wyjazd już dawno. Opakowałam się szczelnie, cebulaszczo od góry do dołu i w drogę.
Na wsi jak to na wsi. To znaczy nie do końca jak na wsi, bo jedyna krowa, jaką było słychać należy do sąsiada, kury siedziały zamknięte, a pies to tam jest tylko jeden i to taki pizdryk może wielkości dwóch kotów, którego trzymają w domu. Gdzie jak parę lat temu jakiś zwierzak z podwórka wlazł dalej niż do przedsionka, to był alarm na cały dom i wielkie wyganianie!
Kojarzycie miodek z mleczy? Ja po raz pierwszy natknęłam się na taki wymysł w teorii na grupie na fb, na której znalazłam przepis na niego. W praktyce zetknęłam się z tym właśnie na wsi. Ponadto dowiedziałam się, że można podobnie przyrządzić miętę. Hm, skoro miętę, to pewnie i inne rzeczy… Ciekawe tylko które. Szkoda byłoby zmarnować parę kilo cukru na eksperymenty, z których wyjdzie jakiś babolec. Zastanawiam się, skąd by tu wziąć porządne mlecze. Pojechać za miasto? Mało coś, choć wiadomo, że byłoby gdzie. Chodzi mi o to, by one były możliwie nie zanieczyszczone, koło autostrady zbierać zamiaru nie mam. Nawet chodziły mi po głowie myśli, żeby narwać kwiatuszków tam, u rodziny, ale czasu niewiele, poza tym jednak chodziło raczej o spędzenie z nimi czasu, niż o uciekanie w swoich sprawach. A do tego pogoda była brzydka, chmury jakoś tak wisiały nad okolicą, wiatry niespokojnie targały, więc zrezygnowałam z tego pomysłu zanim jeszcze zastanowiłam się dobrze nad jego realizacją.
A po powrocie do domu, padłam. I nie wstałam na dłużej do poniedziałku. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek miała tak spuchnięte węzły chłonne, by ciężko było mi ślinę przełykać. No cóż, kiedyś musiał być ten pierwszy raz. W szczegóły wdawać się nie ma co, bo kogo to interesuje. Dość, że w poniedziałek dałam jeszcze jedną szansę swojej lekarce pierwszego kontaktu. No i zawiodłam się, srodze się zawiodłam, bo wizyta, tak samo zresztą jak rok temu, wyglądała tak, że babka pobieżnie mnie osłuchała i obejrzała, a następnie wypisała zwolnienie i receptę na antybiotyk. Nie wykupiłam jej i nie wykupię, bo uważam antybiotyki za leki ostateczne, przydatne kiedy ktoś jest jedną nogą dosłownie w grobie, a nie tabletki na kaszel. Może i poleczę się jeszcze parę dni od tej chwili a nie trzy od poniedziałku, ale przynajmniej nie będę musiała odbudowywać flory bakteryjnej. A gdyby to, co mi dolega było chorobą wirusową? Ooo, to by dopiero sobie te wirusiki tam poszalały gdyby nie było moich przyjaznych bakterii, założę się.
Kiedy kończę ten wpis, czyli w tej chwili, choroba sama z siebie poszła w pyrska. No i dobrze, nie tęsknię. Jestem zdrowa, lśniąca, czysta i w miarę zadowolona z życia. No i cóż, chyba zakończę ten jakże mądry i konstruktywny wpis, bo piszę go w notatniku, a już mnie rączki świeżbią, żeby choć spróbować napisać coś zgoła innego, więc przyda się ten "bez tytułu – notatnik" na ów twór.
No dobra, kilka pytań zostało tu jednak postawionych na temat diety roślinnej i całej ideologii towarzyszącej, więc z braku zajęcia zajmę się odpowiedzeniem na nie. Nie jestem jakoś szczególnie w tych kwestiach mądra, ale tego i owego się nasłuchawszy, do odpowiednich grup na fb należąc i z głównie zainteresowanymi się zadając coś tam poniekąd wiem. Z pozycji takiego właśnie trochę laika, czyli w sumie neutralnej, co może być tutaj kluczowe, spróbuję podołać zadaniu, które sobie sama postawiłam.
Pierwsze pytanie brzmi:
Czemu to jest tak rygorystycznie przestrzegane? Jaki ma to sens? Czy nie jest więcej z tym kłopotów niż korzyści? Nie chodzi mi tutaj o jakieś tam braki czegoś, bo znam paru takich i jako żyją, nawet nieźle żyją. Z drugiej strony znam również paru takich, którzy jedzą wszystko jak leci i hm… też żyją. W czym dzieło?
To dobre pytanie, bo teraz w zasadzie mogę przejść do sedna rzeczy, czyli tego, czym tak naprawdę wegetarianizm i weganizm są, a są stylami życia, ideologiami. Chyba wiadomo wszystkim mniej więcej z czym się to je. Cierpiące zwierzęta, wykorzystywanie ich przez ludzi tylko dla przyjemności tak naprawdę, bo czymże jest posiadanie futra albo skórzanej torby jeśli nie przyjemnością? I po co jeść mięso, skoro za każdym spożytym kotletem stoi śmierć jakiegoś zwierzęcia, być może zadana w niegodny żadnego stworzenia sposób? I tu dochodzą setki argumentów dodatkowych jak np taki, że gdyby całą ziemię uprawną przeznaczoną na rośliny pastewne przeznaczyć pod uprawę jedzenia dla ludzi, starczyłoby dla wszystkich. Gdyby tak wszyscy zrezygnowali z mięsa, to na świecie zniknąłby głód. Tak więc wchodzimy jak widzicie na wiele wyższy lewel zwany ekologią i humanitarnym podejściem. Ale jest też druga grupa ludzi: ci, którzy po prostu nie chcą jeść mięska ze względów osobistych, bo na ten przykład im nie smakuje, czują się po nim źle i boją się różnych raków i śmaków, których wystąpienie spożywanie padlinki podobnież wspiera, a także tacy, którzy opierając się na badaniach naukowców wierzą, że człowiek tak naprawdę jest roślinożerny. Obie te grupy łączy ponadto zamiłowanie do zdrowego trybu życia, dbania o zdrowie fizyczne i ekologiczne zacięcie, więc nierzadko można spotkać w nich zaciekłych krzewicieli wiary w bób, humus i włoszczyznę oraz miłośników 0waste, czyli tworzenia jak najmniejszej ilości odpadów. A czemu to jest tak rygorystycznie przestrzegane? Prosta sprawa, po prostu ludzie żyjący w ten sposób uznają, że jest on najlepszy z możliwych i że to jedyna droga ku światłości, znaczy wspólnemu dobru. Jakby nie patrzeć, pewnej logiki odmówić się nie da temu rozumowaniu. Czy nie ma tu więcej kłopotów niż korzyści? Ojj, cóż, oni tak na pewno nie uważają, bo wszak przekonani są, że robią dobrze i dla siebie, i dla świata, ale stojąc obok można się nie raz zastanowić porządnie nad tym pytaniem. W obecnych czasach wciąż jeszcze ci, którzy tak żyją bez przerwy napotykają na swojej drodze problemy i w zasadzie obranie takiego stylu oznacza walkę. Zjeść na mieście naprawdę w stu procentach bezpiecznie można tylko w wege miejscówkach, a fakt, że ciągle ktoś się o nie pyta na facebooku świadczy tylko o tym, że wege opcje we wszystkożernych restauracjach cieszą się wciąż mniejszym zaufaniem. Przyznanie się do swojej diety lekarzowi też nierzadko powoduje burze i nagonki, całkiem poważny niby doktor potrafi na przykład pocisnąć tekstem, że niejedzenie mięsa szkodzi na płodność. W sklepie też nie jest tak różowo, bo w sobie wiadomych celach producenci uwielbiają pchać mleko, serwatkę i jajka w proszku również do pożywienia, które tego nie potrzebuje, tak więc trzeba się mieć dobrze na baczności i co jakiś czas sprawdzać skład tego, co się chce kupić, bo może się on zmieniać. Dobrym dowodem na tę niedogodność spożywczą jest np fakt, że w grupach, do których należę na fb po kilka razy dziennie ludzie wysyłają sobie zdjęcia tego, co tu czy tam się udało wypatrzeć albo dopytują, w którym Lidlu jest jeszcze coś dostępne. Dochodzą też do tego rozmaite akcje typu pikiety pod cyrkami lub podejrzanymi schroniskami i inne demonstracyjki, w które niejedni się angażują dla dobra zwierząt, Ziemi lub przyszłości naszych dzieci i wnuków. Poza tym jeszcze olbrzymim było nie było problemem są inni ludzie, tacy zwykli szarzy użytkownicy tej planety, którzy nie raz wyśmiewają, obrażają, gardzą albo się po prostu obawiają, no bo jak, "jeśli go zaproszę, to nie będę miał mu co dać jeść, głupio jakoś". I ostatnia kwestia w tym zestawie pytań poruszona, co prawda pośrednio, ale jednak może ciekawa: owszem, ludzie żywiący się samymi roślinkami muszą uważać bardziej na to co przyjmują i w jakich ilościach. Tak, jest coś takiego jak witamina B12, która to występuje głównie w mięchu, a w roślinach ciężko ją znaleźć. Ale oni sobie z tym radzą, suplementując ją w formie tapsików z wyciągiem z jakichś wodorostów. Na ile to jest tak do końca naturalny styl odżywiania biorąc to ostatnie pod uwagę… No cóż, nie wnikam, ale tak się da, to chyba jest istotne. Bo się da proszę państwa i to tak, że ho ho ho. Ktoś na diecie czysto roślinnej w badaniach krwi będzie miał wszystko w porządku. Jak się doczytałam, w rzeczywistości robiąc je trzeba tylko zwrócić większą uwagę na tę witaminę B12 i poziom żelaza.
Tak więc, że tak odpowiem na pytanie po co to, cóż, po to, że są ludzie uważający, że tak najmądrzej i nawet logicznie myśląc nie można im pewnej racji nie przyznać. Nie podam wyników badań potwierdzających na przykład, że otóż dieta bezmięsna jest zdrowsza, że stosujący ją rzadziej chorują na raka czy inne tam dolegliwości, ale nie zdziwię się jeśli jednak ktoś udowodnił, że tak jest. Poza tym, jak by nie patrzeć, nieprodukowanie 450kg odpadów rocznie zapewne przy pewnej pomysłowości również zwyczajnie wzmacnia domowy budżet i zmniejsza częstotliwość wizyt w śmietniku.
Ktoś tam dalej zapytał:
czy jesteś częstym gościem restauracji wegańskich?
Odpowiedź brzmi: nieczęsto wybieram się tam sama, ale w towarzystwie bardzo chętnie. Ponadto kolejny mit chcę obalić, nie proszę państwa, wegańskie nie znaczy kosmicznie drogie. Co prawda trudniej znaleźć tanie roślinne jedzenie na mieście, ale nie jest to niemożliwe, a burgery, falafele czy inne wegaby są zwykle w cenach dość porównywalnych do zwykłych.
Co zaproponowałabyś miłośnikom polskiej kuchni decydującym się na wegańską dietę?
Pffff… Ciężko powiedzieć. Dla wielu dań są zamienniki, w sumie dla wszystkich nawet, więc nie takie to oczywiste. I tu pojawia się kolejny zarzut, który przeciwnicy stawiają weganom: zamienianie posunięte do tego stopnia, że nawet nazwy mają brzmieć podobnie, co znaczy logicznie myśląc, że czegoś im jednak szkoda, że próbują sobie wynagrodzić brak smaku mięsa. Hm, wierzcie lub nie, ale wegetarianom i weganom niekoniecznie tego smaku brakuje. Nie raz słyszałam i czytałam opinie, że mięso im po prostu śmierdzi, że wszędzie wyczują posmak smalcu i wtedy już nie ruszą, że zwyczajnie się brzydzą. Pytanie skąd takie podejście? Może faktycznie człowiek jest z natury roślinożerny i odzwyczaja się do tego stopnia, że aż go to odrzuca? Może po prostu mówią to ci, którzy zrezygnowali, bo im i tak nie smakowało? Fakt faktem jednak pozostaje, że inni szukają produktów, które, że tak zacytuję, dobiją ich swoją normalnością i zwykłym posmakiem. Teoria moja jest taka, że to osoby, które nie jedzą rzeczy odzwierzęcych z wyboru, np chcą być mega ekologiczni lub nie mają zamiaru przykładać ręki do cierpienia żywych istot. No i co, przecież nie zabroni się komuś takiemu poszukiwania tego, co mu przecież się podobało. Może i rzeczywiście stąd nazwy typu wegab, sojonez, majobez, tofurnik? Wracając do pytania jednak, no cóż, chyba zrobię osobny jeszcze wpis konkretnie dotyczący jedzenia, zamienników, niewiele wzruszając się tym, czy Wam się to podoba. Nie Wam, to może komuś innemu kto tu wpadnie i przeczyta.
Jak się do takiej diety przekonać?
No cóż, albo nie lubić produktów odzwierzęcych i tak, albo się naczytać i naoglądać rozmaitych artykułów i programów o zdrowym odżywianiu, przestudiować sobie dokładnie skład naszych ulubionych paróweczek i znaleźć odpowiedzi na kilka pytań np co to jest MOM albo się dobrze zastanowić nad tym czy gdzieś w naszym kraju lub poza nim nie istnieje więcej zakładów typu tego w Ostrowii Mazowieckiej, o którym się ostatnio bardzo głośno zrobiło. Jeśli komuś natomiast takie jedzenie nie pasuje u kogoś albo na mieście, to tyle jest przecież przepisów w internecie, można samemu poeksperymentować i zrobić po swojemu. Tyle możliwości… Właściwie to jest trochę dziwne pytanie. Nie można nikogo do niczego nakłonić, a skoro się ktoś chce przekonać, to znaczy prawdopodobnie, że sam już ten proces rozpoczął.
Na zakończenie dodam, że są to li tylko informacje, które posiadam, niewszystkie muszą być prawdziwe, choć większość znam, że tak powiem, ze źródła, czyli od głównych zainteresowanych.