Coś, co nudzi mnie u innych, czyli wpis z serii „co tam u mnie”

Żyję szanowni państwo, jeszcze. Może nawet to potrwa dłużej? Nie jest to takie oczywiste, bo cóś mnie wzięło. I to tak wiecie, chamsko, prostacko i co gorsza, nie do końca z nienacka. Grzaniec nie pomógł, czosnek też, po silniejsze leki sięgać nie miałam zamiaru. W zeszły piątek, czyli w pierwszym dniu tego jednoosobowego pogromu pojechałam jeszcze do rodziny na wieś. No coo, w końcu umówiliśmy się na ten wyjazd już dawno. Opakowałam się szczelnie, cebulaszczo od góry do dołu i w drogę.
Na wsi jak to na wsi. To znaczy nie do końca jak na wsi, bo jedyna krowa, jaką było słychać należy do sąsiada, kury siedziały zamknięte, a pies to tam jest tylko jeden i to taki pizdryk może wielkości dwóch kotów, którego trzymają w domu. Gdzie jak parę lat temu jakiś zwierzak z podwórka wlazł dalej niż do przedsionka, to był alarm na cały dom i wielkie wyganianie!
Kojarzycie miodek z mleczy? Ja po raz pierwszy natknęłam się na taki wymysł w teorii na grupie na fb, na której znalazłam przepis na niego. W praktyce zetknęłam się z tym właśnie na wsi. Ponadto dowiedziałam się, że można podobnie przyrządzić miętę. Hm, skoro miętę, to pewnie i inne rzeczy… Ciekawe tylko które. Szkoda byłoby zmarnować parę kilo cukru na eksperymenty, z których wyjdzie jakiś babolec. Zastanawiam się, skąd by tu wziąć porządne mlecze. Pojechać za miasto? Mało coś, choć wiadomo, że byłoby gdzie. Chodzi mi o to, by one były możliwie nie zanieczyszczone, koło autostrady zbierać zamiaru nie mam. Nawet chodziły mi po głowie myśli, żeby narwać kwiatuszków tam, u rodziny, ale czasu niewiele, poza tym jednak chodziło raczej o spędzenie z nimi czasu, niż o uciekanie w swoich sprawach. A do tego pogoda była brzydka, chmury jakoś tak wisiały nad okolicą, wiatry niespokojnie targały, więc zrezygnowałam z tego pomysłu zanim jeszcze zastanowiłam się dobrze nad jego realizacją.
A po powrocie do domu, padłam. I nie wstałam na dłużej do poniedziałku. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek miała tak spuchnięte węzły chłonne, by ciężko było mi ślinę przełykać. No cóż, kiedyś musiał być ten pierwszy raz. W szczegóły wdawać się nie ma co, bo kogo to interesuje. Dość, że w poniedziałek dałam jeszcze jedną szansę swojej lekarce pierwszego kontaktu. No i zawiodłam się, srodze się zawiodłam, bo wizyta, tak samo zresztą jak rok temu, wyglądała tak, że babka pobieżnie mnie osłuchała i obejrzała, a następnie wypisała zwolnienie i receptę na antybiotyk. Nie wykupiłam jej i nie wykupię, bo uważam antybiotyki za leki ostateczne, przydatne kiedy ktoś jest jedną nogą dosłownie w grobie, a nie tabletki na kaszel. Może i poleczę się jeszcze parę dni od tej chwili a nie trzy od poniedziałku, ale przynajmniej nie będę musiała odbudowywać flory bakteryjnej. A gdyby to, co mi dolega było chorobą wirusową? Ooo, to by dopiero sobie te wirusiki tam poszalały gdyby nie było moich przyjaznych bakterii, założę się.
Kiedy kończę ten wpis, czyli w tej chwili, choroba sama z siebie poszła w pyrska. No i dobrze, nie tęsknię. Jestem zdrowa, lśniąca, czysta i w miarę zadowolona z życia. No i cóż, chyba zakończę ten jakże mądry i konstruktywny wpis, bo piszę go w notatniku, a już mnie rączki świeżbią, żeby choć spróbować napisać coś zgoła innego, więc przyda się ten „bez tytułu – notatnik” na ów twór.

Żyję szanowni państwo, jeszcze. Może nawet to potrwa dłużej? Nie jest to takie oczywiste, bo cóś mnie wzięło. I to tak wiecie, chamsko, prostacko i co gorsza, nie do końca z nienacka. Grzaniec nie pomógł, czosnek też, po silniejsze leki sięgać nie miałam zamiaru. W zeszły piątek, czyli w pierwszym dniu tego jednoosobowego pogromu pojechałam jeszcze do rodziny na wieś. No coo, w końcu umówiliśmy się na ten wyjazd już dawno. Opakowałam się szczelnie, cebulaszczo od góry do dołu i w drogę.
Na wsi jak to na wsi. To znaczy nie do końca jak na wsi, bo jedyna krowa, jaką było słychać należy do sąsiada, kury siedziały zamknięte, a pies to tam jest tylko jeden i to taki pizdryk może wielkości dwóch kotów, którego trzymają w domu. Gdzie jak parę lat temu jakiś zwierzak z podwórka wlazł dalej niż do przedsionka, to był alarm na cały dom i wielkie wyganianie!
Kojarzycie miodek z mleczy? Ja po raz pierwszy natknęłam się na taki wymysł w teorii na grupie na fb, na której znalazłam przepis na niego. W praktyce zetknęłam się z tym właśnie na wsi. Ponadto dowiedziałam się, że można podobnie przyrządzić miętę. Hm, skoro miętę, to pewnie i inne rzeczy… Ciekawe tylko które. Szkoda byłoby zmarnować parę kilo cukru na eksperymenty, z których wyjdzie jakiś babolec. Zastanawiam się, skąd by tu wziąć porządne mlecze. Pojechać za miasto? Mało coś, choć wiadomo, że byłoby gdzie. Chodzi mi o to, by one były możliwie nie zanieczyszczone, koło autostrady zbierać zamiaru nie mam. Nawet chodziły mi po głowie myśli, żeby narwać kwiatuszków tam, u rodziny, ale czasu niewiele, poza tym jednak chodziło raczej o spędzenie z nimi czasu, niż o uciekanie w swoich sprawach. A do tego pogoda była brzydka, chmury jakoś tak wisiały nad okolicą, wiatry niespokojnie targały, więc zrezygnowałam z tego pomysłu zanim jeszcze zastanowiłam się dobrze nad jego realizacją.
A po powrocie do domu, padłam. I nie wstałam na dłużej do poniedziałku. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek miała tak spuchnięte węzły chłonne, by ciężko było mi ślinę przełykać. No cóż, kiedyś musiał być ten pierwszy raz. W szczegóły wdawać się nie ma co, bo kogo to interesuje. Dość, że w poniedziałek dałam jeszcze jedną szansę swojej lekarce pierwszego kontaktu. No i zawiodłam się, srodze się zawiodłam, bo wizyta, tak samo zresztą jak rok temu, wyglądała tak, że babka pobieżnie mnie osłuchała i obejrzała, a następnie wypisała zwolnienie i receptę na antybiotyk. Nie wykupiłam jej i nie wykupię, bo uważam antybiotyki za leki ostateczne, przydatne kiedy ktoś jest jedną nogą dosłownie w grobie, a nie tabletki na kaszel. Może i poleczę się jeszcze parę dni od tej chwili a nie trzy od poniedziałku, ale przynajmniej nie będę musiała odbudowywać flory bakteryjnej. A gdyby to, co mi dolega było chorobą wirusową? Ooo, to by dopiero sobie te wirusiki tam poszalały gdyby nie było moich przyjaznych bakterii, założę się.
Kiedy kończę ten wpis, czyli w tej chwili, choroba sama z siebie poszła w pyrska. No i dobrze, nie tęsknię. Jestem zdrowa, lśniąca, czysta i w miarę zadowolona z życia. No i cóż, chyba zakończę ten jakże mądry i konstruktywny wpis, bo piszę go w notatniku, a już mnie rączki świeżbią, żeby choć spróbować napisać coś zgoła innego, więc przyda się ten "bez tytułu – notatnik" na ów twór.

17 odpowiedzi na “Coś, co nudzi mnie u innych, czyli wpis z serii „co tam u mnie””

Miodek oficjalnie się robi, dostałam nawet słoiczek od ciotki na próbę i całkiem to smaczne, do herbaty można sobie łyżeczkę wrzucić np. Smakuje trochę jak krótki xd

Nic dziwnego, że wpisy u innych z tej serii Cię nudzą. Widocznie nie miałaś takiego zamiaru, bo nie unaoczniłaś problemu. Z trudem opieram się pokusie zrobienia tego za Ciebie.

Myślałam, że to była aluzja do pojawiających się na niektórych blogach wpisów typu:
„Cześć!
Dzisiaj miałam bardzo ciekawy dzień. Wstałam o 13:00, potem przyszła do mnie babcia i zjadłyśmy ciasto. Wieczorem oglądałam bardzo ciekawy film. Poza tym nic się nie zmieniło. Kończę ten wpis, bo trzeba iść spać.”

Takich, kiedy ktoś, nawet ciekawie, pisze, co u niego, czy takich, jak właśnie próbowałam sparodiować?

Eee nie, ciotka coś mówiła o kilogramiku na 300 kwiatków. Bo tam się daje same główki, nie korzenie, nie liście, tylko same to coś z płatkami.

I owszem, głównie o takie, jak Twoja parodia czy raczej streszczenie 😉 bo to niestety nader często wygląda właśnie tak. Co innego, przynajmniej trochę, kiedy ktoś pisze ciekawie, a nie prowadzi kronikę.

Tak… Do miodu mniszkowego dodajemy kilo cukru na 250-300 główek kwiatowych. Z mniszka robi się soki i syropy. Mają działanie protrawienne i wspomagają pęcherzyk żółciowy oraz wątrobę.

Potwierdzam z mleczami. Całkiem to dobre. Smakuje jak hm. Słotki syrop na kaszel, ale ten taki dla dzieci. 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink