Kategorie
Wyzwanie czytelnicze

3. Joanna Kulmowa – Serce jak złoty gołąb

Oto kolejna recenzja, nad którą nie chciało mi się przysiąść porządnie. Ale może jednak, mimo to ktokolwiek kiedykolwiek weźmie tę książeczkę pod uwagę?

Lubicie baśnie? Jeśli nie, to mimo wszystko przeczytajcie ten wpis. Czasem opowiastka, która wygląda na bajeczkę dla dzieci może nieść ciekawe przesłania i dla starszego czytelnika i obawiam się, że tak się sprawa ma w wypadku zbioru sześciu niedługich opowiadań Joanny Kulmowej pt. "Serce jak złoty gołąb".
"Co wart najprawdziwszy nawet król, jeżeli nie panuje zupełnie sam!"
"Jak w coś wierzysz, dowodu ci nie potrzeba. Ale co warta niewiara bez
dowodu!"
Wydawałoby się, że to bezsensowne i nieciekawe pytania. Ale jak się zastanowić chwileczkę… A ta książeczka oczywiście zawiera ich więcej.
Oczywiście, mój króciutki wpisik nie porusza nawet części tego, co można powiedzieć o tym utworze. Ale, że tak go znów zacytuję: "Co wart ciąg dalszy, jeśli jest
bliższy." Potraktujcie niniejszy wpis jako wstęp, maleńką zajawkę. Są ludzie umiejący lepiej oddać istotę rzeczy. Ja od siebie dodam jeszcze tylko, że cała książka trzyma niezły na mój gust poziom, użyte są ciekawe, nadające każdemu opowiadaniu odrębny klimat środki stylistyczne, jak np. dodawaniu takich opinii, jak zacytowane przeze mnie na końcu każdego czy prawie każdego fragmentu, dotyczącego jednego wątku w tekście jednej bajki albo swoistego refrenu po każdym fragmencie innej.
Na mnie największe wrażenie zrobiło pierwsze, tytułowe opowiadanie. Natomiast drugie, z którego pochodzą cytaty, dostarczyło najwięcej materiału do rozmyślań. I co tu dużo gadać… Polecam po prostu tym, którzy nie mają nic przeciw sięganiu po książki niekoniecznie pisane dla dorosłych, a także tym lubiącym posmakować słów i baśniowych przenośni.

Nie wiem jak było, to się wypowiem

Jak to jest z tymi obecnymi czasami i przeszłością? Tylu ludzi mówi, że np za komuny było lepiej, że ludzie byli dla siebie bardziej życzliwi, więcej ze sobą rozmawiali, spędzali ze sobą więcej czasu i w ogóle – jacyś tacy lepsi byli. A ja… A ja coś w to nie wierzę. Przecież ludzie nie mogą się jakoś bardzo zmienić w ciągu ledwie kilkudziesięciu lat. I czy przypadkiem ci, którzy żyli te 40 lat temu tak samo nie jęczeli, że dajmy na to przed wojną ludzie mieli jakieś zasady, a teraz to nic sie nie liczy, nikt nie patrzy dalej, niż do czubka swojego wścibskiego nosa? Nie wierzę, żeby tak nie było, bo ludzie narzekają, narzekali i narzekać będą. Myślę sobie, że natura ludzka jest średnio zmienna, więc 30 czy 300 lat temu tak samo człowiek człowiekowi był wilkiem, może tylko trochę mniej zamkniętym w sobie. Przykładem może być choćby mnogość przepisów prawnych, jaka przez stulecia powstała czy najprostsza rzecz – ilość i powody wojen, która to ilość na przestrzeni wieków jakoś nie zmalała. Choć i w to wątpię, bo teraz chowamy się w smartphony, ale czy kilkadziesiąt lat temu te same osoby, które poza telefonem świata nie widzą nie chowały się choćby w książkę? Nie znam tamtych czasów, po prostu z niedowierzaniem powątpiewam w to, że ludzie mogli aż o tyle zmienić się na gorsze w tak krótkim czasie.

29 złotych, czyli kompletna pierdoła na dziś

Zacznijmy od tego, że byłam niedawno u Krisa. Jako, że nigdy w życiu jeszcze nie piłam adwokatu, uparliśmy się, że go kupimy. Najulubieńsza Krisowa Żabka ? bezadwokatowa. Żabka bliższa Krisowego domu ? żadnych takich. Żabka dwa przystanki dalej tak samo, ale za to kobiecina zza lady stwierdziła, że zamiast kupować to co ma za 60 zł, lepiej, żebyśmy poszli do monopolowego nieoopodal. W sklepie owym natomiast, gdy Kris dowiedział się, że adwokat kosztuje 29 złotych, jakiś z głosu nieszczególnie zachlany i nawet nie jakiś rozgoryczony, nie pierwszej młodości mężczyzna zaczął nam sapać zza pleców:
? 29 złotych? Co to jest 29 złotych? Co to jest 29 złotych?
Brzmiał właściwie jakby mówił to pogardliwie, coś na zasadzie ?co to jest 29 złotych! Ja Wam zaraz pokażę, co to są pieniądze! 29 złotych? Phi, dla mnie to śmieć!?
Wkurzyło mnie to stękanie, odwróciłam się więc do faceta i powtórzyłam z przekąsem:
? 29 złotych! Co to jest, co to jest 29 złotych?!
? 29 złotych ? ciągnął swoje tamten. ? Ja tyle zarabiam na godzinę.
Dopiero w tym momencie przyszło mi na myśl, że gość w zasadzie mógł mieć sapy do zbyt dużej wysokości tej ceny, a nie do tego, że taką taniznę kupujemy. Ale do tej pory nie mam pojęcia o co mu mogło chodzić, bo właśnie wtedy przyszedł czas na wyjście ze sklepu. Miałam ochotę spytać Krisa jak ten człowiek właściwie wyglądał, bo może po tym można by zorientować się, o co mogło mu iść, no ale cóż? Zbrakło mi jakoś odwagi, chęci czy czego tam, by to zrobić. No i do tej pory nie wiem. 🙂

Kategorie
Wyzwanie czytelnicze

2. Joanna Jax – Zemsta i przebaczenie

Wybaczcie, ale ja i pisanie recenzji czegokolwiek to cienkie połączenie. Albo wychodzi długaśny babolec w rodzaju pierwszego opisu, albo – co wyjdzie mi znacznie lepiej, więc tego się będę trzymać – krótki i suchy opis.

Dziś znów opowiem o książce, którą zaczęłam czytać w ubiegym roku, a skończyłam w obecnym. Był to trzeci tom serii Joanny Jax "Zemsta i przebaczenie". W zasadzie jest to historyczne czytadełko z wyrazistymi i szerokimi wątkami romansowymi z akcją toczącą się w Warszawie drugiej połowy lat trzydziestych i okresu II wojny światowej. Żeby się nie rozdrabiać: głównych bohaterów jest kilkoro, kolejne fragmenty powieści są opowiadane na przemian z ich perspektywy. Mamy więc dwie przyjaciółki – Hankę i Alicję, Emila – brata Hanki Juliana – pierwszą miłość Alicji, a jednocześnie przyrodniego brata Emila. Do tego dołóżmy jeszcze przyjaciół Juliana, z których jeden już na początku pierwszej części serii zawiesza oko na Hance i narzeczoną Juliana, która podoba się też Emilowi. Wygląda skomplikowanie? Dołóżmy jeszcze fakt, że różnią ich poglądy, narodowość, warstwy społeczne, z których się wywodzą i podejście do życia. Zważmy też, że na wojnie narodowość i przynależność do wrogich sobie wojsk, a także pochodzenie z walczących ze sobą państw to ciężkie warunki dla przyjaźni i utrzymania związków… Sami pomyślcie jakie fabularne możliwości to otwiera. Autorka korzysta z tych możliwości, czerpie z nich pełną garścią, a przy tym udaje się jej unikać mnożenia zbędnych bytów w postaci zbyt dużej ilości wprowadzanych nowych postaci, choć z biegiem czasu pojawia się ich jeszcze kilka. Może nie w mistrzowski sposób, ale gęsto i niezbyt bananie łączy i przeplata losy bohaterów. Ojj, jeśli sięgniecie po te książki, nie zawiedziecie się pod względem przewidywalności akcji i oczywistości zakończeń poszczególnych wydarzeń. Mimo to ja tej pozycji bardzo wysoko nie mogę ocenić. Brak w tych powieściach… Hm… Faktycznego wczucia się w klimat czasów? Polotu? No i językowo czasem książka leży lub prawie leży. Ale, że czyta się lekko, całkiem przyjemnie, a lektura zajmuje mózg na tyle, by chciało się dalej to robić, nie skończę przygody z nią na trzecim tomie, tak więc zapewne wstawię tu jeszcze jeden wpis o tej serii, który na raz załątwi mi kolejne trzy numerki, tak sądzę.

Kategorie
Wyzwanie czytelnicze

1. Katarzyna Witwicka – Kolory bez barw. Uwaga! Ten wpis jest obrzydliwie długi, przesłuchanie całego grozi stratą czasu! (audio)

Spod ręcznika do angielskiego

Zauroczyło mnie to wierszydełko <3
Niestety, nie znający angielskiego prawdopodobnie nie ogarną, a tłumaczenie o co chodzi, co z przykrością powiem, zepsułoby przyjemność tym, którzy ogarniają. Tak więc jeśli ktoś, nie znający angielskiego chciałby wiedzieć o co chodzi, niech mi tu mówi zaraz, wyjaśnię w komentarzu.

I have a spelling checker
It came with my PC
plainly marks for my revue
Mistakes I cannot sea.
I've run this poem threw it
I'm sure your pleased to no
Its letter perfect in it's weigh
My checker tolled me sew.

No przecież to ja! Znaczy prawie…

Wzięte ze strony ksiegaimion.com.

Boooże! Przecież to prawie całkiem o mnie! A ja się zastanawiałam, na jakiej zasadzie ludzie jeszcze ze mną wytrzymują mimo wszystko. No i oto odpowiedź: to nie moje osobiste przymioty, tylko kwestia tego, jak mam na imię.

Znaczenie imienia Zuzanna
Zuzanna często szybciej działa, niż myśli. Dzięki czemu potrafi błyskawicznie pokonać napotkane przeszkody i odnaleźć najprostszą drogę prowadzącą do obranego celu. Niezwykle szybko reaguje na problemy i zmiany, jednakże dość często popada w dodatkowe kłopoty. Niestety gubi się w szczegółach i nie potrafi analizować powierzonych jej zadań. Nie cierpi rutyny i monotonii. Sprawia do tego wrażenie kłębka nerwów. Dość często przyjmuje groźną postawę. Jest jednak otwarta na innych i ma wielkie serce. To bardzo interesująca kobieta. Jest porywcza oraz impulsywna, ale do tego stopnia rozbrajająca i miła, iż z łatwością wybacza się jej większe wybuchy. Szuka uznania i pochwał. Jeśli kocha, to całą sobą.

Ostatnie porywające przygody i refleksja na dziś

Kolejną średnio udatnie napisaną opowieść z mojego życia zacznijmy od tego, że w zeszły czwartek wieczorem przyjechała do mnie dostawa z Tesco. Dwóch młodych i silnych przynosiło mi towar w skrzynkach, a ja wyładowywałam to wszystko stojąc w otwartych drzwiach mieszkania, co stworzyło panu kotu doskonałe warunki, by podjąć pierwszą od dobrych paru lat udaną wyprawę na zewnątrz. Do dwóch silnych i młodych, nawiasem mówiąc, byłam zmuszona zadzwonić po przyjrzeniu się jeszcze raz swojemu zamówieniu.
— Witam, to znów ja – oznajmiłam radośnie. – Może dowieziecie mi jeszcze mrożoneczki?
Dowieźli. Przy okazji przejrzeli sobie własne listy i zabrali mi mięcho, którego nie zamawiałam, a między sobą przyznali, że im się pomieszało. Swoją drogą… Ale ja jestem uczciwa i dobra! Mogłam sobie zostawić to mięsko przecież, no nie? 😀 Zaraz popadnę w samouwielbienie chyba!
Następnego dnia, wracając z pracy (tak tak, mam coś takiego jak praca, ale o tym innym razem pewnie się szerzej rozpiszę jeśli się uda), no, więc wracając z tej pracy i będąc już na swojej ulicy, usłyszałam, że obok mnie z rzeźnika wychyla się jakaś kobieta. Nie mam pojęcia skąd, ale byłam przekonana, że ją znam, choć jej głosu nie kojarzyłam. Miałam to wrażenie jeszcze zanim się do mnie odezwała:
— Sąsiadka! Wasz kot siedzi pod piwnicą!
I teraz dygresja: u Was też ludzie nie bardzo się znając po imieniu lub nie chcąc go powiedzieć zwracają się do siebie per sąsiad/sąsiadka? Bo u mnie tak i to właściwie mnie zastanawia. Bo jeśli nie, to czy to jest przypadłość Poznania czy może po prostu tych ludzi, mieszkających obok siebie w tej jednej starej brzydkiej kamienicy od trzydziestu albo i więcej lat?
Weszłam na klatkę schodową, po pewnym namyśle przymknęłam drzwi. Po namyśle, bo kot mógł przecież czekać tylko aż drzwi się otworzą albo umknąć ze strachu. Zaciciałam delikatnie i usłyszałam cichutki króciutki pisk.
— No chodź, ććśśśś, no gdzie Ty jesteś? Cecylka? – Wiele szukać nie musiałam. Kot siedział skulony i wciśnięty w sam kącik przy drzwiach do piwnicy. – No Choodź, chodź kotek, chodź głupku jeden. Ooo, to nie Cecylka, a ja byłam przekonana, że ona. Łaatuś, no choodź, chodź.
Dał się złapać, wziąć na ręce i ani nie pisnął. Ech, żeby tak samo nie śmiał pisnąć i spokojnie się zachowywał kiedy trzeba iść do weterynarza… Ale nie, on musi robić taki hałas, że pół ulicy się zapewne ogląda.
Jakieś dwie godziny później gdy mrok zapadał już nad urokliwym miastem Poznaniem, z pewną ciekawością i radością oczekiwania w duszy szłam na pociąg do Wrocławia. Zaiste, pocieszny widok mogłam sobą prezentować. Na plecach spory, czarniutki plecak, w prawej laseczka, a w lewej powód tego, że mogłam wyglądać pociesznie albo przynajmniej pokracznie.
Już zgoła pół roku temu może obiecałam koledze Krisowi (tak, temu Krisowi :P), że dam mu puścić z dymem moją wiedzę, czyli po normalnemu, przyślę mu notatki z liceum, gimnazjum i skąd tam jeszcze, żeby je sobie zjarał w piecu, a co kurde. Niech coś ze znajomości ze mną ma, niech go coś ogrzewa w zimne ciemne dni. 😛 Głupi pomysł, nie powiem, bo dużo łatwiej mi oddać to komukolwiek na miejscu, a jemu skoczyć do Lidla po podpałkę za 4 zł, ale ludzie, czy czasem nie można zrobić czegoś durnego i pozbawionego logiki? Wysłać paczusią mi się tego dobra jakoś nie chciało, a gdy zaproszono mnie na taaaaaką imprezę do Wrocławia stwierdziłam, że równie bezsensownie, ale za to ciekawiej byłoby zabrać pakę ze sobą. Paka miała formę mniej więcej sześciennego kartonu o boku jakichś 40cm. Jako, że wcześniej nie pomyślałam nad tym, a później czasu zabrakło, nie dorobiłam pace żadnego uchwytu, choćby z taśmy klejącej. Wsadziłam ją więc ostatecznie we własną kurtkę, częściowo ją zapięłam, przeciągnęłam pod zapiętą częścią zamka rękawy i kaptur i stworzyłam w ten sposób w miarę stabilne, nie rozwalające się nawet trzymanie. Cóż jednak z tego, że stabilny, skoro wygodne byłoby niesienie tego w ten sposób tylko gdyby pakuneczek nie był ciężki? A niestety, jak na możliwości mojej słabej, niewieściej lewej ręki był. Najpierw się obijał. Potem, może gdy przeszłam 100m postanowiłam zmienić uchwyt. Potem, oczywiście, znów się obijał, a na dodatek w takiej pozycji było jeszcze mniej wygodnie. Po następnych kilkudziesięciu metrach oparłam go więc sobie o biodro, ale oczywiście się zsuwał i miałam świadomość, że pewnie zaraz kurtka z pudła spadnie i wszystko upuszczę na ziemię. W takiej sytuacji nie kontrolowałam dobrze drogi, a zatem nie minęła minuta, jak weszłam z niejakim rozpędem w kwietnik, może kojarzycie, taki z gatunku sięgających do pół łydki i otoczonych murkiem, na który też poleciałam całym rozpędem, starając się tylko podnieść jak najwyżej głowę, żeby nie roztrzaskać sobie podbródka.
"Nieeee, nie nie, zaryję, kurwa! Kurwa, zaryję w ten murek! – przeszła mnie paniczna myśl. – Krisu mnie w życiu nie pozna. Jaki Krisu, przecież jak sobie rozbiję szczękę na drobne, to do niego nie pojadę, Nie! Aaaa!"
Nie zaryłam. Moja broda zatrzymała się jakieś 10cm za krawędzią murku. O dziwo pozycja, w której się znalazłam była nawet prawie wygodna. Przemknęła mi myśl, że to zrozumiałe, że można się przewrócić i tak zasnąć o ile wyląduje się podobnie.
Trzymając pudło w uścisku, przekręciłam się i sturlałam na drugą stronę kwietnika, przy okazji przyginając nieco gałązki rosnących na nim kolczastych badyli i hacząc się o nie i ległam na plecach, z pudłem w objęciach. Zaraz ktoś albo i kilku ktosiów stanęło obok.
– Pomogę pani wstać – wystąpiła jakaś starszawa kobieta. – Proszę podać mi rękę.
"Co? Rękę? Lepiej byś szanowna kobieto wzięła na chwilę to pudło. Albo laskę" – pomyślałam z niezadowoleniem i gwałtownie zebrałam się sama z ziemi.
— Aa, dała sama radę – orzekła kobieta i odeszła w dal.
Przewracając się myślałam, że Bóg wie co mi się stanie, a tym czasem jedynymi obrażeniami, jakie wyniosłam były kolec wbity w kciuk i jakieś tam stłuczenie. Nawet nie zdarłam sobie skóry, co to tam właściwie za przygoda? 😀
Dalszą drogę przebyłam już bardzo ostrożnie i spokojnie, trzymając pudło w obu rękach przed sobą, a laskę chyboczącą się w trzech palcach i kontrolując nią tylko boki. Na dworcu natomiast, gdy przystanęłam na momencik, by zmienić uchwyt na kurtce, znalazło się znowu jakichś dwóch młodych i kto wie, może silnych 😀 (nie sprawdziłam, bo jeden z nich mnie z moim zderzakiem prowadził przed sobą za ramię, więc nie miałam okazji go zmacać, 😀 a drugi szedł gdzieś obok), którzy wsadzili mnie w pociąg. I to na tyle jeśli chodzi o moje przygody, oczywiście te niezwiązane z pobytem we Wrocławiu. No ale o tych z Wrocławia ciężko opowiadać, niech już na ten temat wypowiada się choćby kolega Siciliano (tak, ten Siciliano). 🙂 Niech opowie jak to zepsuł mi końcówkę, chętnie posłucham tej historii w jego wersji. Moja jest taka, że na imprezie u Armanda (tak, u tego Armanda), na której byliśmy oboje on grał "Pogodę ducha", ja ją oczywiście śpiewałam, rozkręciłam się, poczułam jak gwiazda największego formatu, bo ludzie nawet o dziwo słuchali, a on mi uciął ostatnie dwa fragmenty refrenu. No i jak miałam tego nie skomentować? No jak kurde mogłam nie powiedzieć z pretensją w głosie "eeeej, spierdoliłeś mi końcówkę!" Toż sobą bym nie była gdybym się przed tym powstrzymała. 😛 I nic mnie nie obchodzi, że niby zrobiłam na koniec kodę. Ja nawet nie wiem co to w ogóle jest! Co nie znaczy, że jeśli ktoś by chciał mi to wyjaśnić, to ja chętnie go nie posłucham.
No nic proszę państwa, bynajmniej nie w grobowym nastroju, przynajmniej na razie, życzę udanych obchodów Wszystkich Świętych i Zaduszek. Oby Wam się groby nie pomyliły, oby Was na cmentarzu żaden kieszonkowiec nie oskubał, oby nie obgadywali Was potem jacyś dziwni ludzie, że oni przyszli pierwsi na grób kogoś Wam bliskiego i sami go ogarnęli, sugerując jednocześnie, że Wy o niego wcale nie dbacie. Nie wiem z jakiej przyczyny, ale moja matka się tego boi. Ja uważam, że to najmniejszy problem, serio. Ani ja, ani ona z byłymi współpracownikami mojego ojca się nie zadajemy, a nawet jeśli, to chyba ostro w gorze nie tak ma ktoś, kto na podstawie tego, kto jak dba o grób wyrabia sobie sądy o człowieku. Znaczy ja rozumiem, że o grób to dbać trzeba, bo to upamiętnienie, to jak dbanie o pamięć osoby itp itd, ale z drugiej strony… Serio, ktoś ma mi obrabiać tył za coś takiego? Wszystkie witki opadają i śmiech pusty ogarnia. A jeszcze większy śmiech ogarnia mnie gdy pomyślę, że czymś takim można się przejmować.
Już chyba na koniec chciałabym się Wam do czegoś przyznać. Otóż ja właściwie zawsze lubiłam ten tłok, ścisk, gwar i atmosferę pierwszego listopada na cmentarzu. To przecież jedyna okazja, kiedy wszyscy nagle przypominają sobie, że cmentarz istnieje. Mam takie wspomnienie ogólne, całkiem miłe którychś Wszystkich Świętych. Były już zimne dni, wszystkie liście pożółkły, znicze pachniały, słonko świeciło i trochę ogrzewało przymrożone po nocy powietrze. A my wyrywaliśmy haczką kolejne pokolenie czegoś bliżej nieokreślonego, co kiedyś babcia posadziła na grobie dziadka i nikt nigdy z tym sobie nie dał rady. Ja pierdzielę, jakie wtedy rodzice do babci mieli pretensje o te badyle… Przypuszczam, że i dziś kiedy pójdziemy do dziadka, będzie trzeba trochę tego czegoś się nawyrywać. A jest przy tym trochę roboty, bo dziadostwo nie dość, że się wyplenić nie da już od bez mała 10 czy 15 lat, to jeszcze mocno się trzyma grubaśnymi korzeniskami. Pewnie byłoby trzeba przeryć ziemię na pół metra albo i lepiej w głąb, żeby tak naprawdę się zielska pozbyć. Ale wracając do wspomnień: lubię tę atmosferę, tych ludzi pchających się jeden przez drugiego przez bramę, te zatłoczone autobusy, ten delikatny szum ludzkich rozmów słyszalny od sąsiednich grobów, zapalanie znicza też lubię, wyrywanie chwastów właściwie uwielbiam. Odmówienie "Wiecznego odpoczynku" też lubię, choć zawsze mierzi mnie to, że razem ze mną odmawia go osoba, która z modlitwą, pobożnością czy jakąkolwiek religijnością ma tyle wspólnego, co kamień węgielny z węglem kamiennym. A poza tym… Serio, modlisz się teraz za człowieka, którego niemal nienawidziłeś? A co dla Ciebie ta modlitwa znaczy jeśli cokolwiek w ogóle? Naprawdę szczerze się modlisz, choćby na tyle szczerze jak ja czy może po prostu tradycja nakazuje się pomodlić, więc się modlisz, bo tak wypada dla samej modlitwy, nie dla pamięci człowieka? Ale przede wszystkim brakuje mi w tej modlitwie atmosfery skupienia, chwili powagi, zastanowienia się. No nie kurde, to po prostu zwykle jest odbębnienie obowiązku. Obowiązek skończony? Dobra, następny grób proszę, a potem heja do domu na obiad. Z drugiej strony, jednak ciężko o refleksyjność w tym dniu, bo przychodzę, patrzę tak na ten nagrobek, rozmawiam z rodziną normalnie, zgarniam liście, zapalam nawet ten znicz, ale to wszystko jest takie zwyczajne, gdyby nie to, że w niezwykłym otoczeniu, to wręcz powiedziałabym – codzienne. Nic się po prostu nie dzieje. Wszyscy wokół też zagadani, zajęci sobą. I za to też nie lubię pierwszego listopada – jest taki jakby komercyjny, masowy, wszyscy lezą na ten cmentarz, bo tak trzeba, bo kuźwa mać tradycja, bo wypada, bo tak. A ile procent z tych osób naprawdę ma potrzebę, żeby ten grób odwiedzić, żeby pomyśleć chwilę o tym zmarłym? Ja niestety chyba należę też do osób, które nieszczególnie to święto poważają. Choć, jak wyżej napisałam, lubię tę atmosferę. I nie miałabym naprawdę nic przeciw, by chodzenie na groby było bardziej nacechowane czymkolwiek, nie było pustym gestem, który się wykonuje raz do roku i zapomina o nim na drugi dzień.

Pewnie mało kogo zaciekawię względnie z tych co starszych czytelników zaskoczę

No tak. Są takie utwory, które usłyszę raz i już o nich zapomnieć nie mogę, bo muszę, muszę, muszę muszę je znaleźć. To są moje ostatnie najelegantsze odkrycia.
https://www.youtube.com/watch?v=MFnro3R1w1w

Moderacja Eltena

Moderacja Eltena jest przyjazna użytkownikom. Widać, że się starają jak mogą, by Elten działał dobrze.

EltenLink