Plagiat li to czy nie plagiat?

Sądzę, że kojarzycie film „Love story”. Nie wiem, jak szeroko znany jest fakt, że człowiek, który napisał do niego scenariusz, jest również autorem książeczki o tym samym tytule i treści zresztą też, wydanej parę miesięcy przed premierą filmu. Pewnie dość szeroko. Ciekawe jak dobrze jest znany fakt, że opowieść ta ma drugą część, przypuszczam, że jednak trochę mniej. Mi tu jednak chodzi o trochę inną kwestię. MIanowicie kojarzy pewnie dobrych paru czytelników książkę „Jesienna Miłość” oraz film „Szkoła uczuć”, który jest jej adaptacją, tak, adaptacją, nie ekranizacją. Że tak zacytuję jakże wiarygodne, ale jednak w tym wypadku prawdomówne źródło, jakim jest wikipedia.pl: „Adaptacja filmowa (łac. adaptatio – przystosowanie) – rozumiana jest jako obróbka materiału, najczęściej literackiego, choć także przedstawienia teatralnego lub słuchowiska radiowego, przeznaczonego do sfilmowania. W praktyce jednak adaptacja filmowa często wykracza poza tę definicję, poszerzając lub nawet zupełnie zmieniając kontekst dzieła.” Natomiast, jak czytamy dalej w tym samym artykule „W odróżnieniu od adaptacji, ekranizacja filmowa jest wiernym pod względem treści i formy przeniesieniem dzieła na ekran filmowy, a pojęcia te nie powinny być stosowane wymiennie”. Jeśli ktoś z Was będzie je stosował wymiennie, to lojalnie ostrzegam, że będę zwracać na to bezlitośnie uwagę. Wracając do „Szkoły uczuć” i „Jesiennej miłości”, choć chyba jednak bardziej do tej książki: serio? Przecież to jest druga „Love story”. No bo cóż my tu mamy: chłopak z perspektywami na sporą karierę, syn, a jakże, chyba najbogatszego, a na pewno bardzo wpływowego człowieka w mieście i poza nim również spotyka szarą, niepozorną myszkę, a nawet lepiej, bo jeszcze chyba niezbyt lubianą przez rówieśników. Różni ich wszystko, zainteresowania, podejście do życia i ludzi. A jednak w końcu mimo oporów i początkowej niechęci oczywiście wkrótce są już w związku. I są szczęśliwi i kochają się jak aniołki aż do chwili gdy to okazuje się… Kuźwa mać, dokładnie to samo co w „Love story”, hura! No i w tym momencie rodzi się pytanie: czy to plagiat, czy po prostu kolejne wykorzystanie tego samego, znanego wszystkim tak, że już chyba archetypicznego schematu? Odkrycia, żę coś tu śmierdzi dokonałam osobiście, w szóstej chyba klasie kiedy na jakiejś religii oglądaliśmy właśnie „Szkołę uczuć”. Już wtedy pomyślałam sobie „nie no, serio? Przecież to to samo. Normalnie zerżnięte idealnie”. Teraz widzę różnice. Bo choć przesłanie obu utworów jest w miarę podobne, to, że tak powiem, owijka całkiem inna. Bohaterowie się od siebie różnią, inne kwestie są poruszone. I jednak mam tu mały dylemat, bo schemat „Love story” jest już tak oklepany, tak doskonale wszystkim znany, że ktoś, kto go użyje niekoniecznie musi popełniać plagiat. To jest już po prostu model, taka historia znana każdemu, jak ta o Adamie i Ewie niemalże, czy, żeby się wyrazić dokładniej, jak typowy schemat opowieści drogi. I zapewne Erich Segal nie mógł być jej twórcą, tylko, że on to tak dobrze obmyślił, że „Love story” stała się schematem, na którym, jak ilustruje powyższy przykłąd, opierają swe historie inni. Tylko… Czy w tym wypadku nie mamy do czynienia z pewnym przegięciem?
Pewnie nie jestem pierwszą osobą, która tak te utwory odbiera. Ale zrobiłam to sama i to jeszcze w tak smarkatym wieku, no i jest to tak spore podobieństwo, że ciężko go nie zauważyć.

Sądzę, że kojarzycie film "Love story". Nie wiem, jak szeroko znany jest fakt, że człowiek, który napisał do niego scenariusz, jest również autorem książeczki o tym samym tytule i treści zresztą też, wydanej parę miesięcy przed premierą filmu. Pewnie dość szeroko. Ciekawe jak dobrze jest znany fakt, że opowieść ta ma drugą część, przypuszczam, że jednak trochę mniej. Mi tu jednak chodzi o trochę inną kwestię. MIanowicie kojarzy pewnie dobrych paru czytelników książkę "Jesienna Miłość" oraz film "Szkoła uczuć", który jest jej adaptacją, tak, adaptacją, nie ekranizacją. Że tak zacytuję jakże wiarygodne, ale jednak w tym wypadku prawdomówne źródło, jakim jest wikipedia.pl: "Adaptacja filmowa (łac. adaptatio – przystosowanie) – rozumiana jest jako obróbka materiału, najczęściej literackiego, choć także przedstawienia teatralnego lub słuchowiska radiowego, przeznaczonego do sfilmowania. W praktyce jednak adaptacja filmowa często wykracza poza tę definicję, poszerzając lub nawet zupełnie zmieniając kontekst dzieła." Natomiast, jak czytamy dalej w tym samym artykule "W odróżnieniu od adaptacji, ekranizacja filmowa jest wiernym pod względem treści i formy przeniesieniem dzieła na ekran filmowy, a pojęcia te nie powinny być stosowane wymiennie". Jeśli ktoś z Was będzie je stosował wymiennie, to lojalnie ostrzegam, że będę zwracać na to bezlitośnie uwagę. Wracając do "Szkoły uczuć" i "Jesiennej miłości", choć chyba jednak bardziej do tej książki: serio? Przecież to jest druga "Love story". No bo cóż my tu mamy: chłopak z perspektywami na sporą karierę, syn, a jakże, chyba najbogatszego, a na pewno bardzo wpływowego człowieka w mieście i poza nim również spotyka szarą, niepozorną myszkę, a nawet lepiej, bo jeszcze chyba niezbyt lubianą przez rówieśników. Różni ich wszystko, zainteresowania, podejście do życia i ludzi. A jednak w końcu mimo oporów i początkowej niechęci oczywiście wkrótce są już w związku. I są szczęśliwi i kochają się jak aniołki aż do chwili gdy to okazuje się… Kuźwa mać, dokładnie to samo co w "Love story", hura! No i w tym momencie rodzi się pytanie: czy to plagiat, czy po prostu kolejne wykorzystanie tego samego, znanego wszystkim tak, że już chyba archetypicznego schematu? Odkrycia, żę coś tu śmierdzi dokonałam osobiście, w szóstej chyba klasie kiedy na jakiejś religii oglądaliśmy właśnie "Szkołę uczuć". Już wtedy pomyślałam sobie "nie no, serio? Przecież to to samo. Normalnie zerżnięte idealnie". Teraz widzę różnice. Bo choć przesłanie obu utworów jest w miarę podobne, to, że tak powiem, owijka całkiem inna. Bohaterowie się od siebie różnią, inne kwestie są poruszone. I jednak mam tu mały dylemat, bo schemat "Love story" jest już tak oklepany, tak doskonale wszystkim znany, że ktoś, kto go użyje niekoniecznie musi popełniać plagiat. To jest już po prostu model, taka historia znana każdemu, jak ta o Adamie i Ewie niemalże, czy, żeby się wyrazić dokładniej, jak typowy schemat opowieści drogi. I zapewne Erich Segal nie mógł być jej twórcą, tylko, że on to tak dobrze obmyślił, że "Love story" stała się schematem, na którym, jak ilustruje powyższy przykłąd, opierają swe historie inni. Tylko… Czy w tym wypadku nie mamy do czynienia z pewnym przegięciem?
Pewnie nie jestem pierwszą osobą, która tak te utwory odbiera. Ale zrobiłam to sama i to jeszcze w tak smarkatym wieku, no i jest to tak spore podobieństwo, że ciężko go nie zauważyć.

24 odpowiedzi na “Plagiat li to czy nie plagiat?”

Zgadzam się z Twoimi przemyśleniami. Chociaż teraz, granica między powieleniem wątku a plagiatem zrobiła się baaaardzo cienka. Jak się ogląda seriale, to jest nieodparte wrażenie, że dany motyw już był i to niejednokrotnie, a rozwiązanie zbyt łatwo przewidzieć. Jak ktoś kiedyś pierwszy powiedział, że ukochana ma oczy jak dwa nieba, to było świeże i oryginalne. A po latach, to urocze stwierdzenie, straciło świeżość, bo już je wykorzystano na wszelkie sposoby. I wątki filmowe też tak nieraz mają. „Jesienną miłość” i dwie części „Love story” czytałam. A jakbyś chciała poznać polskie „Love story”, polecam film i powieść „Con amore”. Pozdrawiam. 🙂

To przeczytaj. Nie zabije cię. Jeśli przeczytałaś Jesienną miłość, co wnioskuję z Twoich słów, że nie czytałaś Love story, to to też przeczytasz

I Guest Mimi… Właśnie o to chodzi. I czy tu granica została przekroczona. Moim zdaniem tak. Ale z drugiej strony może nie aż tak bardzo

Jak dla mnie, blisko granicy. Jest taki film „O jeden most za daleko”, a ja sparafrazuję odnośnie omawianej kwestii: prawie prawie, a byłoby o jeden wątek za blisko… 🙂

Nie powiedziałabym, że to plagiat, książki o takiej tematyce są tak bardzo do siebie podobne… Tak już chyba musi być

„Jesienną miłość” przerobiłam, ale byłam wtedy w gimnazjum. Po prostu takie książki są tak cholernie schematyczne…

Przeczytałam „Love story”, teraz czytam „Opowieść Olivera”. I… zaskoczenie! Joanna nie jest TĄ tajemniczą nieznajomą. Powiem Ci, zwrot akcji 😀 Swoją drogą, chciałabym przeczytać coś podobnego, ale osadzonego w polskich ealiach. I nie, to nie jest plagiat, to po prostu schematyczność

Jeśli szukacie książki o miłości z niezłym zwrotem akcji na końcu, polecam „Kryształowego anioła” Katarzyny Grocholi. Leciutkie toto, ale na wakacyjny relaks – spoko. Niby przewidywalne, ale zaciekawić i nawet zadziwić może. Pozdrawiam. 🙂

Jak się chcecie pośmiać przy lekturze Grocholi, polecam następujące tytuły: seria „Żaby i anioły” czyli „Nigdy w życiu” i „Ja wam pokażę”, a takze, dla mnie bardzo życiowe, pisane z perspektywy faceta „Huston, mamy problem”. Wszystkie dostępne na audiobooku. Z nowszych jest „Trochę większy poniedziałek”, ale się nie zachwyciłam. „Tożsamość ćmy” oraz zbiór opowiadań „Podanie o miłość” są raczej smutne. Jedna z jej wcześniejszych książek 'Przegryźć dżdżownicę” – trochę intrygująca i zaczyna się mocnym stwierdzeniem. Jakim? Nie zdradzę… Ale się rozpisałam… Paaa! 🙂

Houston mamy problem rozbawił mnie do łez, tu dodatkowo jeszcze ważna jest interpretacja Mecfaldowskiego jeżeli o audiobooka chodzi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink