Wykopalisko 6 – Recenzja stołówki w Owińskach, którą opublikowałam na swoim profilu na fb rok temu

W odpowiedzi na posta kolegi Michała Dzienisowicza (który ukazał się na jego profilu na fb rok temu) oraz ulegając namowom i uznawszy, że faktycznie jest to ciekawy temat na wypowiedź, dokonam porównania specjałów z Tynieckiej z tymi serwowanymi w restauracji Stołówka przy Placu Przemysława 9 w Owińskach. Mój tekst nie będzie jednak tak entuzjastyczny, bo jako Polka bardzo lubię sobie ponarzekać i pokrytykować co się da. I ciekawe kto przeczyta tę recenzję od początku do końca, bo mało to tego nie będzie. 🙂
Po pierwsze: kolego Michale, co wy tam za cuda niewidy spożywać możecie! Feta, sałatka grecka, pesto, pierogi… tych słów w Owińskach nie słyszałam nigdy w połączeniu z wyrazem stołówka. Tutaj najbardziej zagraniczne danie to zupa neapolitańska, czyli po prostu warzywna bez mięsa, a za to ugotowana z serem topionym albo może żółtym, całkiem zresztą smaczna. Zwykle króluje przaśny i do bólu zwyczajny żółty ser, parówy i kiełbasa śląska. Najbardziej luksusowo brzmią może polędwica i parówki delikatesowe, czyli po prostu cienkie. Pierogi to były w ciągu mojego w sumie 12-letniego, aczkolwiek przerywanego doświadczenia z obiadami podane tylko raz – w bieżącym roku, 1 kwietnia na tzw. drzwiach otwartych. Wspomniany w powyższych komentarzach gulasz faktycznie jest do tej pory pyszny, ale wszystko dobrze, dopóki nie podadzą go z rozciapaną i rozwodnioną ziemniakową babrą. Wspomniana babra w postaci mniej lub bardziej wodnistej lub zmieszanej z jakimś tłuszczem chyba to tutaj codzienność. Pyrki w całości trafiają się rzadko, bo szybciej stygną. Za to co czwartek [mawiało się, że dlatego, że wtedy jada na stołówce wielu nauczycieli] obiadki są zawsze zacne: schaboszczak, pieczeń, na którą nie wiem czemu tak niektórzy narzekali, bo tłuszczu w niej prawie nie było, filet z kurczaczka… Na wszelkie pochwały moim zdaniem skromnym zasługują też pałki z kurczaka i sos z nimi podawany. Mięsko chudziutkie i łatwo odchodzące od kości, co się bardzo liczy, bo nie ukrywajmy, łatwiej po prostu poradzić sobie nie widząc z takim mięsem, skórka smacznie przyprawiona i chrupiąca nawet. No i te surówki: pycha, zawsze. Co do zup… No cóż, zwyczajowy rosół, który jest powszechnie uznawany za smaczny i godny uwagi tutaj, że się tak wyrażę nieładnie, dupy nie urywa. Wodnisty, słabo przyprawiony i mało w nim makaronu. Do innych zup nie mam większych obiekcji, poza osobistą niechęcią do niektórych. A apropo makaronu to jaka to duża szkoda, że dają go niezbyt często. I jaka druga szkoda, że gdy nastanie ten dzień, w którym zrobią makaron zapiekany z warzywami, to nie potrafią go przyrządzić. Zwykle są to posklejane serem bryłki, poza tym makaron luzem i do tego jakieś kawałki warzyw. Gotowanych. Jakoś to nie do końca współgra.
Na osobną wzmiankę tutaj moim zdaniem zasługuje zestaw-upiór, który zazwyczaj podawany był w weekendy, ale kilka razy [o zgrozo!] również w poniedziałek, a mianowicie grochówka i kaszka manna, chyba nawet na mleku ze sztucznym sokiem/sosem truskawkowym. Raz spróbowałam spożyć ten obiad w całości. O-Hy-da! Połączenie tych dwóch potraw to jakieś nieporozumienie. I na tę kaszkę też słyszałam narzekania i sama, przyznam się szczerze, również je produkowałam. Bo co, to ma być danie obiadowe? Jakby to tak dali na śniadanie, to byłabym wniebowzięta, ale na obiad to by się człowiek spodziewał czegoś konkretnego, no nie?
Kolejny temat rzeka to śniadania. W związku z ogólnym niezadowoleniem z częstego pojawiania się zup mlecznych, rada internatu wywalczyła to, żeby można było wybrać między rzeczonymi zupami a czymś innym – serem żółtym czy szynką, co tam kuchnia zarzuci. I co? Ano to, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pyszne zupki ustąpiły częstotliwością pojawień się kulkom czekoladowym, oponkom oblepionym pseudo miodem i płatkom kukurydzianym. No faktycznie, bardzo zdrowy i pożywny posiłek. A mnie osobiście w tym boli to, że widocznie umowa z radą internatu alternatyw do tych płatków nie obejmowała. Po co zresztą, skoro ludzie je lubią.
W kwestii drugich śniadań nie mam wiele do powiedzenia: po prostu staram się unikać tych nie wiedzieć czemu dziwnie zajeżdżających bułek, które zbyt często są z masłem i nieśmiertelnych, zawsze obecnych jabłek. Co innego kiedy nadchodzi wielkie święto i dadzą rogale. Ooo, wtedy to zupełnie inna rozmowa. Tylko czemu do jasnej cholery te rogale są zawsze z jakimś rzadkim, lepkim i o wiele za słodkim dżemem?!

W odpowiedzi na posta kolegi Michała Dzienisowicza (który ukazał się na jego profilu na fb rok temu) oraz ulegając namowom i uznawszy, że faktycznie jest to ciekawy temat na wypowiedź, dokonam porównania specjałów z Tynieckiej z tymi serwowanymi w restauracji Stołówka przy Placu Przemysława 9 w Owińskach. Mój tekst nie będzie jednak tak entuzjastyczny, bo jako Polka bardzo lubię sobie ponarzekać i pokrytykować co się da. I ciekawe kto przeczyta tę recenzję od początku do końca, bo mało to tego nie będzie. 🙂
Po pierwsze: kolego Michale, co wy tam za cuda niewidy spożywać możecie! Feta, sałatka grecka, pesto, pierogi… tych słów w Owińskach nie słyszałam nigdy w połączeniu z wyrazem stołówka. Tutaj najbardziej zagraniczne danie to zupa neapolitańska, czyli po prostu warzywna bez mięsa, a za to ugotowana z serem topionym albo może żółtym, całkiem zresztą smaczna. Zwykle króluje przaśny i do bólu zwyczajny żółty ser, parówy i kiełbasa śląska. Najbardziej luksusowo brzmią może polędwica i parówki delikatesowe, czyli po prostu cienkie. Pierogi to były w ciągu mojego w sumie 12-letniego, aczkolwiek przerywanego doświadczenia z obiadami podane tylko raz – w bieżącym roku, 1 kwietnia na tzw. drzwiach otwartych. Wspomniany w powyższych komentarzach gulasz faktycznie jest do tej pory pyszny, ale wszystko dobrze, dopóki nie podadzą go z rozciapaną i rozwodnioną ziemniakową babrą. Wspomniana babra w postaci mniej lub bardziej wodnistej lub zmieszanej z jakimś tłuszczem chyba to tutaj codzienność. Pyrki w całości trafiają się rzadko, bo szybciej stygną. Za to co czwartek [mawiało się, że dlatego, że wtedy jada na stołówce wielu nauczycieli] obiadki są zawsze zacne: schaboszczak, pieczeń, na którą nie wiem czemu tak niektórzy narzekali, bo tłuszczu w niej prawie nie było, filet z kurczaczka… Na wszelkie pochwały moim zdaniem skromnym zasługują też pałki z kurczaka i sos z nimi podawany. Mięsko chudziutkie i łatwo odchodzące od kości, co się bardzo liczy, bo nie ukrywajmy, łatwiej po prostu poradzić sobie nie widząc z takim mięsem, skórka smacznie przyprawiona i chrupiąca nawet. No i te surówki: pycha, zawsze. Co do zup… No cóż, zwyczajowy rosół, który jest powszechnie uznawany za smaczny i godny uwagi tutaj, że się tak wyrażę nieładnie, dupy nie urywa. Wodnisty, słabo przyprawiony i mało w nim makaronu. Do innych zup nie mam większych obiekcji, poza osobistą niechęcią do niektórych. A apropo makaronu to jaka to duża szkoda, że dają go niezbyt często. I jaka druga szkoda, że gdy nastanie ten dzień, w którym zrobią makaron zapiekany z warzywami, to nie potrafią go przyrządzić. Zwykle są to posklejane serem bryłki, poza tym makaron luzem i do tego jakieś kawałki warzyw. Gotowanych. Jakoś to nie do końca współgra.
Na osobną wzmiankę tutaj moim zdaniem zasługuje zestaw-upiór, który zazwyczaj podawany był w weekendy, ale kilka razy [o zgrozo!] również w poniedziałek, a mianowicie grochówka i kaszka manna, chyba nawet na mleku ze sztucznym sokiem/sosem truskawkowym. Raz spróbowałam spożyć ten obiad w całości. O-Hy-da! Połączenie tych dwóch potraw to jakieś nieporozumienie. I na tę kaszkę też słyszałam narzekania i sama, przyznam się szczerze, również je produkowałam. Bo co, to ma być danie obiadowe? Jakby to tak dali na śniadanie, to byłabym wniebowzięta, ale na obiad to by się człowiek spodziewał czegoś konkretnego, no nie?
Kolejny temat rzeka to śniadania. W związku z ogólnym niezadowoleniem z częstego pojawiania się zup mlecznych, rada internatu wywalczyła to, żeby można było wybrać między rzeczonymi zupami a czymś innym – serem żółtym czy szynką, co tam kuchnia zarzuci. I co? Ano to, że jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pyszne zupki ustąpiły częstotliwością pojawień się kulkom czekoladowym, oponkom oblepionym pseudo miodem i płatkom kukurydzianym. No faktycznie, bardzo zdrowy i pożywny posiłek. A mnie osobiście w tym boli to, że widocznie umowa z radą internatu alternatyw do tych płatków nie obejmowała. Po co zresztą, skoro ludzie je lubią.
W kwestii drugich śniadań nie mam wiele do powiedzenia: po prostu staram się unikać tych nie wiedzieć czemu dziwnie zajeżdżających bułek, które zbyt często są z masłem i nieśmiertelnych, zawsze obecnych jabłek. Co innego kiedy nadchodzi wielkie święto i dadzą rogale. Ooo, wtedy to zupełnie inna rozmowa. Tylko czemu do jasnej cholery te rogale są zawsze z jakimś rzadkim, lepkim i o wiele za słodkim dżemem?!
Obiady omówiłam na początku, przejdę więc do podwieczorków. I tu uwaga uwaga: nie mam się do czego przyczepić, naprawdę. Za to inni mają. Choćby taki drobny fakt, że dokładnie we wtorek w tym tygodniu dostałam na własność podwieczorek całej grupy, czyli 6 jogurtów o czymś świadczy. Może tym razem po prostu o tym, że po całym popołudniu na dworze i żarełku z grilla zamiast kolacji nikt nie miał ochoty na nie spojrzeć, ale fakt faktem pozostaje. Zawsze przygarniam chętnie niechciane jogurty, soczki i owoce I dlatego zabolało mnie marnotrawstwo opisane przez kolegę Denisa. Jak można wyrzucać coś takiego do kosza?! Jak w ogóle można wyrzucać jedzenie zdatne do użytku?!
A teraz kolacje: ach te kolacje… Zwykle są to posiłki dość monotonne. Najczęściej króluje szynka, ale różnych rodzajów i z różnymi dodatkami. Ostatnio panie w kuchni czy też może ktoś u góry ukochał sobie paprykę. A gdzie pomidor! A gdzie zielony ogórek! Jak chodzi o dodatki, to zwykle jest to żółty ser, rzadziej jajeczko gotowane, a dni, w których pojawia się sałatka ryżowa zdarzają się o wiele zbyt rzadko. O wiele. Bywało też, oczywiście też z bardzo małą częstotliwością, że dali sałatkę gyros. Dawniej była też sałatka warzywna… I jajecznica… Osobiście nie zauważyłam tego nigdy, ale mówi się, że zagęszczano ją mąką. Mówi się też, że z kolei mleko rozcieńcza się tu wodą, żeby więcej było. A to to akurat prawdopodobne wielce mi się wydaje.
Ogólnie ujmując to muszę przyznać, że ostatnio się zaczęli starać jednak trochę dogodzić jedzącym, pojawiają się nowe potrawy jak np wyżej wspomniane sałatki, a inne, jak mortadela, parówki zapiekane z serem odeszły do przeszłości. Szkoda zdaniem wielu, że to samo nie spotkało grubej parówy, która z mięsem wspólnego wiele nie ma, a mimo tych wszystkich przepisów, regulacji nakazujących np. niepodawania na stołówce dań smażonych więcej niż dwa razy w tygodniu nadal dość często jest jedyną rzeczą, którą można dostać na poniedziałkową kolację.
Mimo tych wszystkich rzeczy, które tutaj wytykam to, kurde, lubię tutaj się żywić. Zawsze podchodząc do okienka proszę o dużo, dużo dużo drugiego dania, czasem poza tym jeszcze sobie z przyjemnością skonsumuję na dokładkę talerzysko zupy. Jest naprawdę mało takich rzeczy, których nie ruszę, bo ja wybredny człowiek nie jestem, pomarudzę, ponarzekam, ale jak dają, to bierę i jest dobrze. W końcu je się po to, by żyć, a nie odwrotnie. Jednak tak wysokiej oceny jak kolega Michał tej kuchni dać nie mogę, no sorry. Świeże pieczywo np. to tylko przy sprzyjających warunkach, kiedy nie ma szefowej, tak to zawsze takie z poprzedniego dnia niestety. 🙁 Masła zwanego też betonem lub asfaltem, choć to nieco przestarzałe określenia, bo teraz już nie jest zamarznięte na kamień jak na lekarstwo, ledwo dwie skiby się posmaruje pod warunkiem, że nie jest zbyt miękkie. Herbata zwykle jest jadalna, ale bywa, że jest to woda o posmaku herbacianym, do tego nawet bez tych jadłospisowych cytryny i miodu. No właśnie, bo też piszą to o niej przy każdym posiłku, że z miodem i cytryną, a tak naprawdę różnie z tym bywa. Ale ogólnie, to bym nawet dała jakieś 7 na 10 od siebie kuchni tej szkoły.
A jak się komu nie podoba co tu piszę, to nic nie poradzę. Tak jest i tak było. W końcu i złe strony ujmuję, i dobre też. I nie wyrażam tylko swoich własnych opinii, ale też innych osób. Ponadto chcę podkreślić, że mimo wszystko jest to tekst o charakterze satyrycznym, napisany po to, by bawić a nie obrażać kogokolwiek.

25 odpowiedzi na “Wykopalisko 6 – Recenzja stołówki w Owińskach, którą opublikowałam na swoim profilu na fb rok temu”

Hm. Zuziu, przeczytałam do końca, fajnie napisane, na jakąś rozprawkę by się nadało, czy kuchnia w szkole jest dobra, podaj argumenty. 😀

To dopisz 😀 drugą część zrób. Ja niestety opini zbyt dobrych to nie mam. Mięso czasem jest ciężkie do pogryzienia bo żyłki i takie inne w nim. Dużo osób, które znam wolą sobie coś zamówić często niż iść. 😉

Bo kiedyś, wyobraźcie sobie, jak wieść gminna niesie, jedna z nauczycielek znalazła w swym drugim daniu ząb kucharki. Od tej pory powiedziała ośrodkowemu wyżywieniu niemal kategoryczne stop. Niemal, bo kiedy ja byłam w liceum, to chyba się jej jeszcze zdarzyło czasem skorzystać. A pasta rybna.. Powiem tak: dobrze, że już jej nie ma. Nie lubiłam, z zasady bardziej niż dlatego, że niedobre, ale kurde, jak raz poszłam na stołówkę i poczułam zapach wędzonej ryby, to od razu zrobiłam: w tyyył zwrot! I do pokoju, naprzód marsz!

W pewnej chwili nawet ja, choć naprawdę lubiłam to żarło stwierdziłam, że tak to się kurde nie da i przywoziłam sobie z domu małe co nieco na drugie śniadanie. Bo jak na pierwsze dawali jakąś baardzo sycącą zupkę albo tyle sera i masła, że starczyło w sam raz na dwie kanapki, a drugie, jak wspomniałam, niezbyt się do konsumpcji nadawało, to oczywiście głodowałam od 8 rano do 14. Nie tylkja zresztą tak robiłam

Te drugie śniadania – bułki z masłem i sałatą stały się takim przeżytiem, że tego na dłuższą metę się nie dało, no nie dało się i już.

I jeszcze niezwykle często te śniadanka Wanda wydawała. Dobra, ja wiem, rozumiem, że może być niedobre, nawet niejadalne może byc, ale żeby jeszcze w połączeniu ze złą obsługą?

Ach Wanda… Mówiło się do niej np: „Ja poproszę bez ogórka”. Ona podawała pierwszą porcję z brzegu. „Ale ja bez ogórka poproszę”. „Masz bez ogórka, idź”. Oczywiście kłamstwo. No ja rozumiem rzeczy typu: „Idź, nie zawracaj mi głowy”. Ale żeby niewidomego okłamać… Chamskie bym rzekła

Hej,
No tak i we mnie też budzą się wspomnienia. Co prawda nie byłem w Owińskach zbyt długo, bo to tylko 11 lat ale za moich czasów, nie było mocnych: poniedziałek, środa i piątek, to obowiązkowe zupki mleczne. I może czasami wpadłem na nie, znaczy na śniadania, ale było to żadkie doświadczenie, bo miałem zawsze zerówki od pon do pt i to tak wychodziło że jak zabierałem się do powiedzmy zupy to już dzwonił dzwonek na òsmą rano.
Drugich śniadań za to nie odmawiałem sobie, w połączeniu z kawą którą brałem zawsze o 5 rano do termosu. Kaszki manny i grochówki sobotniej, też przyznam się że nie rozumiałem,, nieco leprzym połączeniem była grochówka z budyniem, no ale to tylko nieco.
Niedzielnych rosołów też jakoś nie jadałem chociaż ganiali mnie wychowawcy na obiady Inne rzeczy jadałem z luzem. Zadziwiające było też to że w dni które miały na śniadanie zupy mleczne, na kolacje były jajka na twardo, sztuk 2 . Herbaty z miodem u nas nie było ale zato uwielbiałem herbatę jak się trafiła bez cytryny. Cytrynuwkę też piłem, no ale kochałem się w bez cytrynowej. Nie zapomnianym smakiem, jest u mnie barszcz ukraiński, jaki podawany był za moich czasów (1992-2003r)
w kuchni. No przyznam się , że przepis nawet wziąłem od Pani Marysi z kuchni, ale jakoś tak nie wychodzi mi jak w owińskach to wychodzziło.

Oj tak. Drugie śniadania to zawsze był dramat. Chlyb, masło i szczypior. Tak bywało w 9/8 2000 a może i jest do teraz. Wanda. Brrrrrr.

Ech szczypior… No niby bywał, ale częściej jakaś papryka, którą się jadło dopóki się nie skończyła albo sałata. Albo rzadki, lepki i przesłodzony niby dżem w miseczce. Jak tym się smarowało te buły to pozostaje dla mnie tajemnicą, skoro stanie przy okienku zatrzymywało kolejkę, a na dodatek chyba nie bardzo było czym tego robić. I nie spodziewałam się, że Wanda może być ulubionym członkiem obsługi od całych pokoleń.

A we mnie zuzanno obudziłaś wspomnienia z ubiegłego roku, kiedy to pisałem coś podobnego z tym, że o jedzeniu na tynieckiej. I tak sobie myślę, czy by tego nie odgrzebolić i na swojego bloga wkleić jako ciekawostkę. tak swoją drogą, to zrobił bym sobie chętnie porównanie sałatki gyros z tą na tynieckiej 😉

No nasza była ciuteńkę wodnista. No i wiesz… To właśnie ten Twój wpis Michale mnie do tego tu natchnął

Oo, serio? Pół współczuję, pół ze względu na to, że nie do końća mogę łączyć się w bólu 😀

A tak swoją drogą, to myślałam, że sobotnia kaszka manna poszła w zapomnienie i zniknęła gdzieś w odchłani niebytu.

Kaszka manna jeszcze mi pachnie, choć opuściłam Owińska 18 lat temu.
A nie dawali Wam na drugie śniadanie bułki ze smalcem, lub z czekoladą?
Wiosną bywały też bułki z masłem i szczypiorkiem.
Co jeszcze z takich dziwnych obiadów?
A no w sobotę czasami był barszcz czerwony z paluszkami, na prawdę.
Jeden kubek paluszków był chyba na calły stolik, czy jakoś tak, albo barszcz czerwony z makaronem, tylko chyba bywał w poniedziałek.
Do tego barszczu z paluszkami serwowano jeszcze na drugie ziemniaczki i kiełbaskę podsmażaną z cebulką.
No i kiełbachy i parówek na potęgę.
No, ale to były dawne czasym ale pamiętne.

Bułek z czekoladą w pewnym momencie już nie dawali, ale jeszcze za moich czasów bywały. A barszcz z paluszkami… No oczywiście! Zamiast zupy i kompotu bodajże serwowali. No właśnie, te kompoty też kiedyś były prawdziwe, a tak kilka lat temu to zaczęli raczej dawać jakąś wodę z sokiem do obiadu. Jak weszły nowe przepisy, to parówy i kiełbachy uświadczyć można było już tylko na kolację, a tzw. delikatesowe na śniadanie.

Ta nieszczęsna manna jeszcze mnie pamięta, wówczas jadłem tylko grochówe. Jeszcze przypomniały mi się dwie ochydne zupy, których się spożyć w żaden sposób nie dałoi o ile niewiem co było dodatkiem do tzw. zupy Nic czyli budyniowej, o tyle większe wrażenia oczywiście negatywne, na mnie zrobiła owocowa z rozgotowanym makaronem i jakąś ciapką owocową, jak to się trochę pogotowało, to zrobił się z tego kisiel, co w połączeniu z rozgotowanym makaronem dawało efwekt piorunujący i złe skojarzenia. Otóż powiem dosadnie, kojarzyło mi się to jakby ktoś do tego jeszcze nasmarkał. Fe obrzydlistwo. Wtedy zawsze z pomocą przychodziła ryba na drugie danie. O i ryżyk z cynamonem bądź z jabłkami mi się przypomniał, za którymi nie przepadałem. Ale zato barszcz ukraiński mieli niebiański. co do. podwieczorków jabłka, których nie tknąłem przez 20 lat, ale zato w soboty piekli prawdziwy placek z jabłkami taki drożdżowy. Kiedyś chłopaki zajumali całą blachę. Oczywiście winnego nie znaleziono, a blacha wylądowała we sławetnym kwadracie.

A no, barszcz z paluszkami pamiętam, nawet później tak mi to weszło że w domu mi się zdarzało. Ten barszcz był akurat zajebisty. Makarony z sosem w poniedziałki to też przez jakiś czas była świetna sprawa, albo rumsztyk :D, nigdzie takiego nie robią jak tam robili około 2014.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

EltenLink